OK, okazało się, że z niezrozumiałych powodów mój post wylądował w wątku absolutnie niepowiązanym z jego sensem, więc kopiuję go tutaj, robiąc przy okazji mały update, bo jest już po wszystkim.
Nie pisałem, bo jestem z natury powściągliwy i raczej wycofany, ale dziś napiszę. Bo #zyciejestdobre
Miałem właśnie zjazd absolwentów mojej budy, odbywa się on regularnie co kilka lat. Specyfika i atmosfera takich zjazdów jest niesamowita. To byłby dobry materiał na doktorat, serio. Zwykle jest tak, że już na koniec jednej takiej imprezy odlicza się czas do kolejnej. Byliśmy zżyci, bo przez 5 lat mieszkania w internacie dorastaliśmy razem, bardzo często rówieśnicza grupa zastępowała rodzinę; różności przeżywaliśmy wspólnie, z jednego jedliśmy i w jedno sraliśmy. To zbliża
No ale jeśli chodzi o żywych....Najpierw było przebieranie nogami i od dobrych 2 miesięcy oczekiwanie na spotkanie. Jedni przyjechali jeszcze przed imprezą i koczowali u znajomych, drudzy dojechali w trakcie, bo plan oficjalny był rozpisany na 3 dni. Dobiłem do swoich, posiedzieliśmy, pogadali, ucieszyłem się nimi i tym spotkaniem. Było kilkoro nauczycieli i dyrektor, z którymi wyściskaliśmy się i wycałowali, bo po tych 28 latach ciągle nas jeszcze pamiętali (!). Kilkoro moich starszych koleżanek i kolegów zasiliło grono pedagogiczne. Powiem wam, że za mało tego było i nie tylko ja czuję niedosyt. Potem długo w noc nie umiałem wyłączyć głowy, leżałem w łóżku i myślałem o nich, a po 4 godzinach snu mój mózg mnie zrywał na równe nogi. Po 2 niedospanych nocach i dniu odpoczynku, w głowie jeszcze ciągle lecą mi filmy z tego, co się wydarzało. Bardzo mi z tym dobrze.