Jestem w takim miejscu w swoim życiu, że mam mnóstwo rzeczy do ogarnięcia, ale przez stres nie potrafię się za to wziąć. Nie mogę też się odstresować, bo stresuję się tym, że mitrężę czas na pierdółki, więc wobec tego nie robię nic tylko bardziej się stresuję.
Wyglądam "wakacji", choć pracując na etat nie ma czegoś takiego, zwłaszcza, że w cudownym korpo-magazynie już są zaplanowane wszystkie weekendy. Ale przynajmniej do października odejdzie szkoła, a potem (jeśli uda się zaliczyć ten rok, w co wątpię), dalszy festiwal gówna i pomyjów.
Czasem się zastanawiam po co niektórzy idą do szkolnictwa, skoro ich wiedza to wyuczone formułki, które są tak samo zmyślne jak dawne zwroty do drugiej osoby (mam na myśli, że taki okres planistyczny, zgodnie z tym co aktualnie mam obejmuje kilka lub kilkanaście jednostek terminu, coś jak "Jaśnie Panie" i inne, bo pospólstwo śmiało też się zwracać do siebie per "Pan"), a do tego wymagają napisania słowo w słowo tego co było na prezentacji (123 strony jeden wykład, a jest ich pięć).
Ech.. człowiek by się chciał nienarodzić. I tak się żyje z tą niechęcią od 29 wiosen.