#japonia #jedzenie
Wiele restauracji w Japonii (choć więcej tego widziałem w Osace i Kioto, aniżeli w Tokio) wystawia na witrynie plastikowe modele posiłków. Wyglądają one raczej mało zachęcająco, ale dają pogląd na to jak zamówienie będzie wyglądało i jak duże będą porcje.
Rozczarowałem się trochę sushi. Być może za bardzo przywykłem do wariantów europejskich. W kraju kwitnącej wiśni, sushi to istny gabinet osobliwości. Są rolki z mikroskopijnymi krewetkami, macki ośmiornic, dziwaczne ryby, surowa konina, surowe jaja przepiórcze lub różnorodne wynalazki jak np. "yam" - korzeń pochrzynu, który wybitnie mi nie podchodzi.
Tonkatsu - taki kotlet wieprzowy w panierce panko, podawany z posiekaną kapustą - rewelacja.
Ramen - niebo w gębie. Znacznie mniej rybny niż te, które jadałem w Polsce. Jestem totalnie zaskoczony, bo spodziewałem się, że będzie tak jak w przypadku sushi.
Wołowina Wagyu - jak dla mnie przereklamowana. Możliwe, że moje plebejskie podniebienie nie docenia waloru, ale nie czułem różnicy między tym a stekami z argentyńskiej wołowiny, które powszechnie dostępne są w ojczyźnie. Na wołowinę Kobe nie chciałem wydawać pieniędzy, bo stek z polędwicy kosztuje około 100k jenów, czyli jakieś 2600 pln. Gdybym także nie poczuł różnicy, skręcałoby mnie z powodu wydania takiej kasy.
Kultury dawania napiwków rzeczywiście nie ma, co cieszy, bo to zawsze taka strefa dyskomfortu, nigdy nie miałem pewności ile dać, by nie było to nietaktem.
Sporo lokali z ramenem lub tonkatsu wygląda jak odrapane meliny. Ściany z poodpadanym tynkiem, meble, które lata świetności mają już dawno za sobą. To jednak robi fajny klimacik i jest ciekawym doświadczeniem, szczególnie jeśli szama jest pierwszej klasy.




