Dziś z braku laku, a bardziej czasu, w serii #romantycznemorze będzie króciutki wpis o nuklearnych latarniach morskich.
Tak, tak, nuklearnych. Może nie do końca z takim reaktorem jak w elektrowniach jądrowych, ale wykorzystujących rozpad promieniotwórczy do generowania prądu.
Zasada działania jest prosta i od lat wykorzystywana np. w kosmosie do zasilania sond. Pierwiastek promieniotwórczy, najczęściej Stront, Pluton, Cez lub Ameryk zamykany jest w szczelnej obudowie. Jego rozpad generuje ciepło, które jest przekształcane bezpośrednio na prąd w elemencie zwanym termoparą, gdzie różnica w temperaturze powoduje przepływ prądu elektrycznego.
Taki typ generatora nazywa się RTG - Radioisotope Thermal Generator (nie mylić z RTG w szpitalu).
Co zatem łączy RTG i latarnie morskie?
Pogoda i zadupie.
Z racji tego, że generatory RTG są bezobsługowe i pracują przez wiele lat, to szczególnie nadają się do zasilania odległych, trudno dostępnych miejsc o kiepskich warunkach pogodowych, np. w Arktyce.
Użycie latarni morskich zasilanych RTG było powszechne w dawnym Związku Radzieckim na tak zwanym Północnym Szlaku Żeglugowym, czyli najkrótszej trasie z Europy do Azji skrajem Arktyki (na północ od Syberii jak coś).
Z racji niedostępności terenów i konieczności dobrego oznakowania trasy, lararnie zasilane RTG były jak znalazł. W okresie prosperity ZSRR opracowano kilkanaście różnych modeli generatorów, a łącznie lararni i boi "nuklearnych" było kilkaset.
Niestety po rozpadzie ZSRR pojawił się problem - latarnie i boje stały się często przedmiotem dewastacji i kradzieży, o wielu zapomniano.
Działające cały czas generatory RTG stały się zagrożeniem zarówno dla środowiska, jak i dla ludzi. Jeden ze słynniejszych przypadków, to napromieniowanie połowy wioski przez dwoch zaradnych złomiarzy. Złomiarze nie przeżyli.
Pozostałości po zaawansowanej technologii straszą na północy do dnia dzisiejszego.
Na zdjęciach: opuszczona "nuklearna" latarnia Aniva na Sachalinie; pozostałości generatorów RTG
#morze #kittytheskipper #energetykajadrowa


