(długie, ale jeszcze nikt nie wytłumaczył tego tak dobrze)
___
O "Polish Dream" Tuska, czyli jak zaczęła się klasowa polaryzacja PiS-PO i co ma z tym wspólnego Lech Wałęsa.
___
Wiosną 2009 r. Donald Tusk mógł mieć wszelkie powody do zadowolenia. Światowy kryzys finansowy w dużej mierze ominął Polskę, odczuła ona jedynie jego pośrednie skutki. Notowania Platformy po półtora roku rządów były znakomite, koalicja z PSL pozostawała stabilna, zaś poparcie dla PiS pozostawało niższe o 10 do 15 punktów procentowych.
Dlatego też może nieco dziwić, że politycy Platformy tak bardzo zaangażowali się w krytykę książki młodego absolwenta UJ, Pawła Zyzaka. Książka, stanowiąca poszerzoną wersję jego pracy magisterskiej, która była pierwszą opublikowaną w Polsce biografią Lecha Wałęsy. Biografią dosyć osobliwą, Zyzak pomieszał w niej klasyczną metodologię historyka z dość irytującym, rozwlekłym i nacechowanym osobistymi wstawkami stylem oraz z formą nieco nieporadnego reportażu powoływał się na osoby, niekiedy anonimowe, których wypowiedzi niewiele wnosiły do zrozumienia postaci Wałęsy, miały natomiast niewątpliwie charakter skandalizujący.
Ściągnęło to na młodego autora gromy ze strony dziennikarzy i publicystów, do których przyłączyli się niektórzy politycy Platformy. To z kolei zapewniło książce rozgłos, dzięki któremu mocno wybrzmiała zasadnicza jej teza: Lech Wałęsa był w latach 1970‑1976 tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek”.
Donald Tusk stanął zdecydowanie w obronie Wałęsy, w pewien sposób wyciągając go z politycznego i publicznego niebytu. Były prezydent nie budził już od lat niczyjego zainteresowania. Tusk, polityk obdarzony fenomenalnym słuchem społecznym, uznał jednak ponowne skupienie uwagi na Wałęsie za przydatne. Wałęsa symbolizował zwycięstwo nad komunizmem i sukces polskiej transformacji.
Przez chwilę wydawało się, że z transformacji tej wszyscy poza postkomunistami okazali się ostatecznie niezadowoleni. To dlatego przecież wybory 2005 r. wyniosły do władzy dwie formacje (PiS i PO) odwołujące się do dziedzictwa „Solidarności”, obiecujące demontaż kapitalizmu politycznego i budowę Czwartej RP – lepszej, nieobarczonej patologiami Trzeciej. Ale to było w roku 2005. W 2009 r., gdy wyraźnie już odczuwalne były korzyści ze wstąpienia do UE, Donald Tusk postanowił zostać przywódcą obozu zadowolonych. A do tego potrzebna mu była opowieść o sukcesie transformacji, do niej zaś Wałęsa nadawał się doskonale.
Szef Platformy zrozumiał, że podział postkomunistyczny, agregujący preferencje polityczne Polaków wokół stosunku do komunizmu, właśnie się wypala. Sam miał wszak do tego systemu stosunek co do zasady negatywny i podobny mieli jego wyborcy – tak jak i wyborcy PiS-u zresztą. Spór pomiędzy Platformą a PiS, który partie „odkryły” po wyborach 2005 r. i który kulminował dwa lata później, wynosząc PO do władzy, nie dotyczył tego, czy rozliczać komunizm. Nie było jednak jasne, czego tak naprawdę dotyczył. W jakiejś mierze stylu uprawiania polityki (chaotyczne i niezrozumiałe, pełne konfliktów rządy PiS i populistów versus obietnica spokoju i rozsądnych reform za Tuska), w jakiejś mierze – wiarygodności obu formacji; wszak PiS podczas swoich dwuletnich rządów zaprezentował się jako odwrotność wizerunku, który wcześniej kroeował, wyborcy w tej sytuacji dali szansę konkurencji.
W 2009 r. Platforma – widząc już wyraźnie, że program ordoliberalny, z którym formalnie odniosła zwycięstwo, po pierwsze nie jest możliwy do zrealizowania w praktyce, po drugie, blokuje utrzymanie szerokiego poparcia – szukała nowej, uniwersalnej osi podziału, obejmującego całe społeczeństwo. I znalazła: tą osią stał się podział na beneficjentów i malkontentów transformacji.
Ci pierwsi wyszli z niej ostatecznie zadowoleni. Nawet jeżeli miała ona swoje wady, to jednak – zwłaszcza teraz, po wejściu do UE – życie większości Polaków stawało się odczuwalnie lepsze. Wzrost gospodarczy wprawdzie właśnie wyhamował na skutek globalnego kryzysu, ale – w przeciwieństwie do reszty krajów Unii – nie doszło do recesji; Polska pozostawała „zieloną wyspą”. W porównaniu do lat 2004-2005 o połowę spadło bezrobocie. Nadmiar pracowników stopniowo zasysały rynki krajów zachodnich. Przede wszystkim jednak – w kraju pojawiły się płynące szerokim strumieniem pieniądze, zarówno z dopłat dla rolników, jak i z funduszy strukturalnych. Rosły inwestycje i pojawiały się nowe możliwości. Wszystkim odczuwającym poprawę swojej sytuacji, bądź przynajmniej liczącym na nią w niedalekiej przyszłości, partia ta zaproponowała więc opowieść o polskim sukcesie: transformacji trudnej, momentami bolesnej, ale ostatecznie udanej.
I dlatego właśnie Tusk zdecydował się bronić Wałęsy. Nie dlatego że był przeciwko lustracji – dlatego, że Wałęsa był mu potrzebny jako klamra, spinająca opowieść o sukcesie transformacji. Zrealizowanej przez „Solidarność” pod wodzą Wałęsy, który obalił „komunę” – a spadkobiercą tego zwycięstwa miał być Tusk. Obiecał mieszkańcom kraju sytą wolność, politykę bez wstrząsów i zajadłych sporów, coraz bardziej dostatnie życie. To była właśnie ideologia Platformy Obywatelskiej, najpełniej wyrażona w wyborach 2011 r., przed którymi w całej Polsce pojawiły się bilbordy, na których uśmiechnięty Tusk zachęcał: „Nie róbmy polityki!”. Robert Krasowski nazwał to „polityką ciepłej wody w kranie” i uznał za oznakę nowoczesności. Inni publicyści zżymali się, oskarżając Platformę o bycie „partią z plasteliny”, unikającą przedsięwzięć reformatorskich i uciekającą od polityczności rozumianej jako sprawczość; jednak wydaje się, że było to dokładnie to, czego w tym okresie oczekiwała większość społeczeństwa. Symbolem epoki Tuska stało się grillowanie, jedna z ulubionych rozrywek Polaków – nie przypadkiem tak podobna do amerykańskiego barbecue, klasycznej formy spędzania wolnego czasu przez amerykańską klasę średnią. Program Platformy Obywatelskiej polegał w gruncie rzeczy na zapewnieniu Polaków, że niebawem staną się taką klasą. Wszyscy.
Finansowane z budżetu partie, uzyskujące teraz wzmocnioną kontrolę nad pieniędzmi publicznymi, których pula zaczęła gwałtownie – dzięki funduszom unijnym – rosnąć, stały się znacznie mniej podatne na tworzenie relacji klienckich. Po co przyjmować od biznesmena prezent w postaci nieodpłatnego użyczenia luksusowego samochodu, skoro można sobie taki samochód kupić samemu – ze środków powiatu, miasta czy ministerstwa? Zwłaszcza że CBA po odejściu PiS od władzy bynajmniej nie zniknęło, a na jego czele stał jeszcze do 2009 r. powołany przez Jarosława Kaczyńskiego Mariusz Kamiński.
Do osłabienia struktur kapitalizmu politycznego przyczyniło się też niewątpliwie wejście do UE. Zwiększone możliwości rozwojowe dla przedsiębiorstw sprawiały, że normalna konkurencja często okazywała się wystarczającą drogą do sukcesu.
Skutkiem tego była też rodząca się nowa tożsamość biznesu, którego przedstawiciele przestali dzielić się na wolnorynkowych i nomenklaturowych. Ich coraz bardziej jednolita grupa uzyskiwała zarazem wysoki status; nie tylko z powodów ekonomicznych. Tym, co oferowała im Platforma, było dowartościowanie: przedsiębiorcy to nie cwaniaki, nie kombinatorzy i nie uwłaszczona nomenklatura. To sól tej ziemi, motor rozwoju – w pełni zasługujący na dostatnie życie, jakim się cieszą. To m.in. ten przekaz pozwolił Platformie na przejęcie części elektoratu SLD.
I to właśnie biznesmeni – wraz z odnoszącymi sukces przedstawicielami wolnych zawodów oraz dziennikarzami, artystami i celebrytami – stali się mityczną klasą średnią, do której Platforma obiecywała zaprowadzić wszystkich Polaków. Tylko że… ci ludzie wcale nią nie byli. Zarobki „klasy”, którą telewizja i kolorowe czasopisma pokazywały jako wzorzec aspiracji, były znacznie powyżej średniej. Większość Polaków była ciągle biedna, w porównaniu ze średnią UE wręcz przerażająco biedna. Mediana całkowitego wynagrodzenia miesięcznego „na rękę” wyniosła w 2009 roku 2 452 zł. Tylko 10% najlepiej opłacanych pracowników uzyskiwało dochody miesięczne przekraczające 6300 zł netto. Obietnica Platformy niosła w sobie wielkie ryzyko: niezwykle wysoko umieszczała poprzeczkę aspiracji.
Dlatego też w narracji partii i sprzyjających jej mediów przynależność do klasy średniej szybko stała się pochodną, ale też jednocześnie wyznacznikiem statusu, nie zaś zarobków. Być klasą średnią znaczyło być „młodym, wykształconym, z wielkiego miasta”, znaczyło żyć tak, jak celebryci znani z ekranu telewizora, odwiedzać te same miejsca, kultywować (w miarę możności) podobny styl życia. Temu ostatniemu sprzyjał rozwój tanich linii lotniczych i umasowienie globalnej turystyki. Tanie wycieczki do hoteli na tureckiej Riwierze nadawały rodzącej się klasie – nie tyle średniej, co wielkomiejskiej – to poczucie statusu, podobnie jak służbowe samochody i mieszkania kupione za (wciąż jeszcze stosunkowo tanie) kredyty. Przeciwnicy Tuska ironicznie nazywali tych młodych, wierzących w sukces swój, Polski i Platformy „lemingami”. Rekrutowali się oni przede wszystkim z małych miejscowości, z których migrowali do większych miast w poszukiwaniu lepszego życia – i wierzyli, że je znajdują. Niektórym rzeczywiście się to udawało (zarobki w branżach takich jak marketing czy IT były wysokie), wielu jednak musiało zadowolić się tylko statusem „mieszkańców dużych ośrodków”.
Wciąż jednak nader liczna była też grupa ludzi, którzy poprawy nie odczuli – ani ekonomicznej, ani statusowej. Wejście do UE nie było wszak cudownym panaceum, wciąż istniały obszary biedy i wykluczenia, a na rynku pracy warunki – dość brutalnie – nadal dyktowali pracodawcy. W latach 2007-2014 coraz wyraźniej zaczął rysować się podział na biedniejszą prowincję i zamożne miasta, które przyciągały inwestycje i efektywniej wykorzystywały środki unijne. O ile szybko poprawiała się sytuacja na terenach stricte wiejskich, gdzie podstawę gospodarki stanowiło rolnictwo (na skutek dopłat), o tyle w trudnej sytuacji znajdowały się małe, prowincjonalne ośrodki miejskie. To tam bezrobocie wciąż było dużym społecznym problemem: brakowało inwestycji i popytu na usługi, a jedyną sensowną perspektywą dla młodego pokolenia była emigracja do wielkich miast lub na popularny „zmywak”. Do 2010 r. z Polski wyjechało ok. 2 milionów ludzi, przeważnie młodych. I to tu, między innymi, kryła się tajemnica fenomenu masowego poparcia Platformy przez młode pokolenie: ci, którzy nie uwierzyli w obiecany przez nią Polish Dream, po prostu uciekli.
Oprócz tego wcale niemała była grupa ludzi – „starego” elektoratu partii prawicowych z lat 90-tych – która, niezależnie od tego, czy poradziła sobie z ekonomicznym wymiarem transformacji lepiej, czy gorzej, to nie akceptowała jej rezultatów, jako niesprawiedliwych w wymiarze symbolicznym i moralnym. Byli to ci, dla których zarówno nieukarane zbrodnie komunizmu, jak i nierozliczone uwłaszczenie nomenklatury wciąż pozostawały ważnym tematem.
Wszystkich wymienionych powyżej nie uwiodło marzenie, aby zostać „klasą średnią”. Po części dlatego, że nie wierzyli w możliwość jego realizacji, ale po części też, jak sądzę, dlatego, że wymagało to zmiany i porzucenia dotychczasowej tożsamości. Można ich określić jako „malkontentów transformacji” i to do nich skierował swoje przesłanie PiS. Również akceptując Wałęsę jako symbol, tyle że o odwróconym znaku, symbol negatywny. W opowieści Kaczyńskiego cała transformacja była jednym wielkim szwindlem, spiskiem zawiązanym nie tyle przy Okrągłym Stole, co gdzieś pod nim – w Magdalence, w sieci niejasnych układów, zrodzonych przez uwłaszczenie nomenklatury. Wałęsa staje się symbolem tego wszystkiego, jako człowiek, który od początku udawał: był liderem „S”, ale tak naprawdę był agentem; zaś podczas swojej prezydentury zdradził po raz drugi: porzucił program przyspieszenia, umożliwiając tym samym powrót (post)komunistów do władzy. Co więcej, teraz został sojusznikiem Tuska, Tusk zaś przecież ponosi odpowiedzialność właśnie za to, że nie udało się dokończyć walki z „układem”. A przez to wszystkim słabszym żyje się źle. Rządy Platformy są więc w istocie kontynuacją rządów postkomunistów.
Narracja ta była w dużej mierze przeciwskuteczna i to jej właśnie zawdzięczał PiS piętnastopunktowy dystans dzielący go w sondażach od Platformy. „Gołym okiem” widać było bowiem, że jej rządy nie są tożsame z rządami Leszka Millera. Mechanizmy kapitalizmu politycznego osłabły, wzrosło bezpieczeństwo, poprawiła się w niektórych obszarach jakość usług publicznych. Dopóki PO spełniała swoje obietnice (czy raczej: dopóki spełniały się one same), program ten był skuteczną gwarancją pozostawania PiS w opozycji. Nie zmienia to faktu, że malkontenci transformacji istnieli naprawdę (choć było ich mniej niż beneficjentów), i że zmiany wywołane wejściem do UE – niewątpliwie korzystne – nie przełożyły się na dobrobyt powszechny. PiS – mniej lub bardziej świadomie – postanowił skupić się na wzmacnianiu więzi z pokaźnym elektoratem zdobytym w wyborach 2007 r. i czekać. Miał na tym polu znaczne sukcesy, partii Kaczyńskiego, mimo niepowodzeń wyborczych, udało się bowiem uruchomić proces, który długofalowo miał zmienić zasady rządzące polskim systemem partyjnym.
(Fragmenty książki Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy)
#polityka #czytajzhejto #historia
