Zdarzyło się kilka lat temu, kiedy pojechałem ze znajomymi na krótki urlop do Holandii.
Spacerowaliśmy po centrum Amsterdamu, gdy nagle usłyszeliśmy krzyki i gwizdy. Okazało się, że na pobliskim placu odbywała się demonstracja. Nie znam holenderskiego, ale większość transparentów była po angielsku, poza tym były rozrzucane ulotki w kilku językach.
Była to demonstracja przeciwko okrutnemu traktowaniu zwierząt - ogólnie się z tą inicjatywą zgadzam, ale protestujący nie przekonali mnie do siebie. Dlaczego? Otóż hasła głoszone były nie tylko przeciwko samemu w sobie okrucieństwu, lecz również przeciwko jedzeniu mięsa w ogóle, a demonstranci - głównie kobiety - wyglądały jak stereotypowe weganki (chude jak patyk, z wytatuowanymi rękoma i włosami pofarbowanymi na dziwne kolory). To jeszcze nie był problem, bo sam rozumiem niektóre z ich argumentów i staram sie stopniowo ograniczać mięso i inne produkty zwierzęce w diecie, a także jestem bardzo tolerancyjny w kwestiach ubioru i wyglądu.
Co więc było tym problemem? Mianowicie na tej demonstracji zobaczyłem coś, czego nigdy nie widywałem w podobnych sytuacjach w Polsce: niemal każdy z uczestników przyszedł ze swoim czowornożnym pupilem. Z natury mięsożernym pupilem, trzymanym - z racji ścisku - na krótkiej smyczy. Zacząłem się zastanawiać, czym te weganki karmią te swoje pieski, bo chyba nie sałatą? Wiem, że istnieje wegańskie żarcie dla psów, ale to raczej nie jest zgodne z fizjologią tych zwierząt. Poza tym, kto prowadza psy na demonstrację, gdzie jest hałas i mieszają się różne zapachy? Czy to nie jest znęcanie się?