"Wchodzi demon, k⁎⁎⁎sy! Nie macie szans!" - powiedział GM i z przerażającym grymasem twarzy wyciągnął zza pazuchy figurkę Beliala. Jebanego Beliala! Władcy jebanego ognia! Demona z najgłębszych czeluści Otchłani! Poczułem, że pot zaczyna ściekać mi strużkami po plecach, a zwieracze starają się wessać d⁎⁎ę do gorszego końca układu pokarmowego. "K⁎⁎wa" - pomyślałem. - "A tak lubiłem tą postać!..."
W jednej chwili przed oczami przebiegło mi całe życie mojego elfiego druida. Dzieciństwo spędzone pośród drzew gdzieś tam w leśnych ostępach, zabawy z dzikimi borsukami i wyprawy w nieznane z moim najlepszym przyjacielem - czarną panterą. Azazel, bo tak się mój kiciuś nazywał, był urodzonym myśliwym. Razem przeżyliśmy niezliczone przygody, stoczyliśmy wiele bitew i zawsze wychodziliśmy zwycięsko z każdej opresji.
A teraz... teraz mieliśmy zmierzyć się z naszym przeznaczeniem. Stanąć oko w oko z najgorszym z możliwych przeciwników. Jebitnym, czterometrowym, ognistym demonem, maszyną do zabijania, jednoosobową armią, niszczycielem życia, władcą płomieni, namiestnikiem Demigorgona. "K⁎⁎wa" - pomyślałem raz jeszcze i sięgnąłem po mój ognisty sejmitar. - "Wsadzę Ci ostrze tak głęboko w d⁎⁎ę, że Ci gówno zacznie uszami wypływać!". Po czym rzuciłem się na zdumionego przeciwnika...