#tegonienawidze
DISCLAIMER: Uwaga, ten wpis ma jedynie za zadanie obrazić płytę "The Division Bell" a nie Ciebie. Jeśli jednak czujesz mrowienie w duszy i "The Division Bell" darzysz uznaniem, to współczuje gustu - bez odbioru, dystans wskazany.
Jaki jest najgorszy album Pink Floyd, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego?
The Endless River z 2014 roku? A może "A Momentary Lapse Of Reason"? A może grupa powinna zakończyć działalność po "The Wall" i rozejść się w pokoju?
Faktem jest, że Pink Floyd to fenomen na rynku muzycznym. Kawał historii grania od późnych lat 60 po wczesne lata 90. Miks stylów, gatunków i mnogość opowiadanych historii, co więcej ewolucja stylu grania na przestrzeni po wykrystalizowanie ostatecznego stylu po płycie "The Dark Side of Moon" i utrzymanie go do The Wall. Potem grupa doszła do muru, Roger Waters odszedł i poszedł w solową karierę a ekipa pod przewodnictwem Davida Gilmoura [pozostali członkowie: Nick Mason (perkusja), Richard Wright (klawisze)] nadal tworzyli muzykę pod szyldem Pink Floyd. Pod wodzą Gilmoura (czy jak nazywany jest ten okres - w erze Gilmoura) powstały płyty: A Momentary Lapse Of Reason, The Division Bell. Potem muzykom zabrakło siopy i wykorzystali odpady z nagrań i wyszedł potworek pt. "The Endless River", co więcej Spotify pokazuje, że nadal odcinają kupony wydając składankę "The Later Yeras" (wyd. 2019 r.) w której można posłuchać remiksów itd.
Więc która płyta jest MOIM ZDANIEM najgorsza? I pisząc "najgorsza" nie mam na myśli, że jest zła. Jest przykładem jak nie należy robić muzyki, nie spina się z dotychczasową muzyką, jest skokiem na kasę, jest banalna i na siłę chce się wpisywać w styl lat 90 (bleugh). Przed stworzeniem tego wpisu, odpaliłem sobie płytę, żeby zrewidować moje poglądy - może się mylę, może to jest dobra płyta, dostała w końcu fryderyka w 1995 r. za najlepszy zagraniczny album na polskim rynku muzycznym. Odpaliłem, założyłem słuchawki i po "What do you want from me" musiałem zrobić sobie przerwę TAK ZŁY TO JEST ALBUM.
Niby atakują nas "czymś nowym" ale słychać wpływy z trzech topowych albumów Pink floyd, czyli Animals, Dark Side of The Moon, Wish You Were Here, ale nawet The Wall się prześlizguje. Co więcej, Gilmour bez wpływu Watersa W KOŃCU MÓGŁ ZAJEBAĆ WSZEDZIE GLISSANDA I SLIDE. I jak na "Interstellar Overdrive to było świeże, to było wow (1967 r. przypominam), tak w latach 90 zajeżdża paździochem i boomerstwem. Marooned bo tak się nazywa ten utwór, to prawie sześcio minutowy wysryw Gilmoura - nic się tam nie dzieje poza gitarą Gilmoura, który stara się przypomnieć swoje lata młodości jak z Sydem Barretem dawali czadu na Dudziarzu na bramach zmierzchu, ale wyszło pierdzenie staruszka. Nie mogę sobie wyobrazić, jak w 2021 r. można zachwycać się artyzmem tego albumu i go lubić. Nie zrozumiem.
Warto zwrócić uwagę, że The Division Bell jest zrealizowany jak The Dark Side of the Moon, czyli mamy jeden utwór o zmieniających się tematach - tak, chłopaki stwierdzili, że warto zagrać na nostalgii fanów i zrobią coś na kształt Ciemnej Strony Księżyca (nawet mamy wstawki mówione w formie dialogów z Ciemnej Strony…). Przydałyby się nostalgutki z ich pytaniem "Member dis?" Member The Dark side of moon?" Oh I member!". No nie. Wiesław Weiss w swojej książce "O krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd" opisuje jak The Division Bell była płytą subtelniejszą oraz bardziej refleksyjna i nostalgiczna niż "A momentary Lapse Of Reason". Gilmour wtedy żartobliwie tłumaczył, że "Wtedy byli tak hałasliwi, ponieważ chcieli pokazać światu, że jeszcze ich nie pogrzebano". Jak wskazywałem wyżej, na płycie słychać znajome dźwięku, jak dzwony z "Fat Old Sun", bzyczenie muchy i kroki z "Grantchester Meadows". Co więcej fani zespołu wytykali Gilmourowi taką melancholijną wyprawę w przeszłość, ale Gilmour odpowiadał "Pieprzyć to. Chcę tworzyć przyjemną muzykę, jakiej sam chętnie słucham, a ludziom nie pozostaje nic innego, jak zaakceptować ją lub odrzucić" - czyli hajs ma się zgadzać i pewnie większość i tak kupi, a Ci co przyjdą na koncert, przyjdą posłuchać starych kawałków.
E albumu to jest jakaś porażka. Wszystko tonie w efektach, Mason nie powala swoją grą, nie dostał momentu żeby się pokazać, mamy Gilmoura i jego glissy i slide w sosie z reverbu i flangera. Wright gdzieś tam z boku sceny gra synthy w harmoni i jest zadowolony, że może grać - tak to wszystko brzmi, jak wąsaty Janusz , który wraca z szychty fabryki garnków. Jeśli The Division Bell miałby być krajem, to był by Polską w trakcie dzikiej prywatyzacji. Łańcuchy, dresy, szemrane garnitury i BMW E 53.
Pomysły większości kompozycji z The Division Bell narodziły się podczas dwóch tygodni wspólnego grania Gilmoura, Wrighta, Masona i Guya Pratta (bas) na Astorii w grudniu 1992 r./styczniu 1993 r. Szczególnie znienawidzona przeze mnie piosenka z tej płyty to (ofkorz) "High Hopes". Jak wskazuje Wiesław Weiss, Gilmour zaszył się w lipcu 1993 r. ze swoja dziewczyną Polly Samson w wiejskiej chacie gdzieś we Francji z zamiarem napisania tekstów na płytę. Zabrał też ze sobą taśmy z niewykorzystanymi pomysłami kompozytorskimi, żeby je przesłuchać i sprawdzić czy coś z tego da się jeszcze wycisnąć. Na jedną z melodii (krótki fortepianowy temat) zwróciła Polly i zanuciła kilka wymyślonych na poczekaniu słow. To zainspirowała Gilmoura do rozwinięcia szkicu w pełnoprawną kompozycję i dodania do niej tekstu. Jak sam Gilmour mówił "Źródłem tej piosenki był jeden wers podsunięty przez Polly, który mówił jak dołujący jest upływ czasu. Nie miał co prawda większego znaczenia. Ale było w nim coś co sprawiło, że wróciłem myślami w lata dzieciństwa do czasu spędzonego w Cambridge. Tak więc pierwszy tekst jaki napisałem na płytę, okazał się czymś o wiele bardziej osobistym niż zamierzałem. I jak sądzę nadał ton pozostałym. High hopes, nie pomylisz tego utworu Pink Floyd z żadnym innym, na początku urzeknie cię motyw dzwonów - przed oczami stanie ci albo kondukt pogrzebowy idący przez pustkę cmentarza (na tle krzyży; gdy wjechali na wzgórze, ich oczom ukazał się las… krzyży), albo największy banał jaki można wymyśleć. Ojej, dzwony, upływ czasu, czas taki zły i ten patetyczny wokal Gilmoura. High Hopes jest jak powrót do starych gier z dzieciństwa, kiedy okazuje się, że jednak wspomnienia tylko trzymają magię danej gry.
The Division Bell, jak ja tego albumu nienawidzę.
PS Z tego wszystkiego, polecam z całego serduszka książkę Wiesława Weissa "O Krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd". Kompleksowa analiza twórczości Pink Floyd - rzetelny kawał dziennikarstwa muzycznego + na prawdę ładne wydanie (na kredowym papierze!).
Korzystałem z tej książki tworząc tego potworka.