Stoję sobie w jakiejś zadupiastej wsi, gdzieś tam — Polska B. Pachnie obornikiem, a powietrze tak czyste, że aż boli w płucach. I patrzę: zagroda. A w tej zagrodzie... Owca. Nie jakaś tam metaforyczna, tylko prawdziwa – biała, kudłata, robi „bee” i patrzy głupio, jak to owca.
Obok tabliczka: „Zagroda edukacyjna – życie i śmierć w naturze”. No to wchodzę. A tam... wilki. Nie żadne pluszowe, nie z bajki o Czerwonym Kapturku.
Prawdziwe. Zębiska jak noże, oczy jak chciwy ksiądz na kolędzie. I patrzą na tę owcę tak, jak ja patrzę na dobrze wypieczonego schabowego.
I nagle — nie zdążyłem wyjąć aparatu — skok, kurz, wrzask, beczenie, krew. Owca już nie robi „bee”, tylko „aaargh!”... a potem nic. Cisza. Wilki żują.
I teraz najlepsze, a jednocześnie bardzo ważne: dzieciaki to oglądają. Całe przedszkole bombli w kaloszach i z opiekunką, która mówi:
„To naturalne, tak wygląda łańcuch pokarmowy”.
A ja na to: „Nie, kochani. To nie jest NATURALNE. To jest NORMALNE. A to są dwie różne rzeczy!”
Bo widzicie — przyroda nie zna „dobra” i „zła”. Wilk nie jest „zły”, a owca nie jest „biedna”. Wilk po prostu je. A owca po prostu była wolniejsza niż powinna. Taka karma.
I może warto, żeby te dzieci to zobaczyły, zanim im w telewizji powiedzą, że mleko jest z kartonu, mięso z supermarketu, a wilk to „gatunek chroniony, co nigdy nie atakuje, tylko żyje sobie w zgodzie z naturą i je liście”.
Otóż nie, proszę państwa! Wilk żre. I jak nie ma jelenia, to weźmie barana. Albo turystę w sandałach, jeśli będzie miał okazję.
Więc wracam z tej zagrody, patrzę w niebo, myślę: ależ to dobrze poukładane, że nie jesteśmy owcami
#heheszki #shitpost

