Siema herbaciane świry! ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Dzisiaj w moim kubku gości jeden z najbardziej legendarnych blendów - Marco Polo (w oryginalnej wersji od Mariage Freres). Nie jest to kompozycja smakowa jakoś bardzo rozpowszechniona w Polsce, dlatego też nie dostaniemy raczej żadnego rodzimego zamiennika.
No dobra, ale czym w zasadzie jest ten blend? Idea jest dosyć prosta - ma to być tajemniczy smak kwiatów z pogranicza Tybetu i Chin. Ciężko mi rozpoznać pojedyncze nuty zapachowe. Osobiście czuje sporo słodyczy (ale nie takiej idącej w słodowość, tylko bardziej marcepan), nuty kwiatowe (chryzantema głównie, ale też taka żywiczna kwiatowość jak w labdanum), jasne owoce (liczi głównie, ale też gdzieś w tle taka słodka, rozpływająca się gruszka konferencja) i trochę takich jakby opiumowych nut. W smaku dominuje głównie tą marcepanową słodycz, kontrowana delikatnie mocną herbacianą bazą, przechodząca w kwiatki. Mimo tego, że dzieje się tutaj stosunkowo dużo to jest to blend zdecydowanie przyjazny dla początkujących. To herbata z gatunku: "jest dziwnie, ale smacznie i z każdym łykiem robi się coraz lepiej".
Wyjątkowo lubię ten blend bo to trochę "The Ghost of Tsushima" europejskiej herbaty. Na pierwszy, drugi i trzeci rzut kubków smakowych czujemy coś zupełnie innego niż klasyczne, cytrusowe blendy typu Earl Grey. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że taka egzotyczna mieszanka zapachów przenosiła XIX wiecznych francuskich mieszczan do nieodkrytych, tajemniczych azjatyckich krain z ich egzotycznym obyczajem. Nie ma ona jednak wiele wspólnego z aromatyzowanymi mieszankami pochodzącymi z Chin, które są... znacznie uboższe. Tak jak gra Sucker Punch, ta herbata to pewne wyobrażenie Orientu, mocno przepuszczone przez europejski gust. Zdecydowanie polecam!
#herbata #herbatacodzienna

