Pisanie powieści to bardzo osobliwe zajęcie. Uporczywe i żmudne, bo wymaga spędzania w samotności dziesiątek, często setek godzin. Ekscytujące, bo tworzymy w głowie światy i przelewając na papier powołujemy je do życia. Dające nadzieję na to, że się w końcu uda przebić z przekazem do szerszej publiczności… do jakiejkolwiek publiczności. Irytujące, kiedy okazuje się, że nie możesz skończyć wątku, bo coś się posypało w fabule, jakiś klocek w układance nie chce wskoczyć na swoje miejsce. Doprowadzające do szewskiej pasji, kiedy masz wrażenie, że te wszystkie sznurki, które próbujesz ze sobą związać, zaczynają wyślizgiwać się z rąk. Czasami przerażające, kiedy po wielu miesiącach pracy myślisz sobie, że to nigdy nie miało sensu i być może nawet nie dasz rady dobrnąć do końca.
Tak w skrócie opisałbym moje zmagania z własną #ksiazka. W sierpniu tego roku chwaliłem się tu na Hejto, że skończyłem pierwszą wersję debiutanckiej powieści. Minęło parę miesięcy, a ja dłubię sobie w tej historii, poprawiam, przeredagowuję i tworzę drugą wersję. Siedzę teraz i po lewej stronie biurka mam 268 przepisanych stron, a po prawej czeka na mnie jeszcze 150.
Chyba do końca roku skończę ten mój kryminał psychologiczno-obyczajowy. Cały czas mam wątpliwości, jak powinienem definiować gatunek.
Tak tylko musiałem się wypisać, bo wzięło mnie na rozkminy, kiedy uświadomiłem sobie, jak wielu jest w Polsce pisarzy, którzy piszą książkę w miesiąc, wydają w następnym, a potem do końca roku klepną jeszcze parę cegieł, którymi zachwyca się tysiące czytelników. Pytam się – jak to jest możliwe? Samorodny talent czy opracowany do perfekcji schemat, według którego lecą?
Swoją drogą, są tu jacyś pisarze?
#ksiazki