Parada wspomnień

Nie, nie, nie, nie, nie!
Nie, nie, nie, nie, nie!
Nie, nie, nie, nie, nie!
Te czasy już nie powtórzą się!

Ten tekst powyżej to refren Parady wspomnień, mojego ulubionego utworu zespołu Kult. Trochę wbrew tym słowom, wczorajszy, haski koncert tej grupy, sprawił, że pewne czasy dla mnie się powtórzyły. Choć ciut-ciut.

Żeby coś się mogło powtórzyć musi jednak wcześniej jakoś zaistnieć. No i teraz chwila wspomnień. Tych które wczoraj przeze mnie przeparadowały. Zespół Kult w moim życiu po raz pierwszy zaistniał koncertowo w czasie Pomarańczowej Trasy w 2003. 18 października dokładnie – nie to żebym aż tak dokładnie pamiętał, sprawdziłem sobie po prostu na archiwalnym plakacie – w Hali Widowiskowo-Sportowej MOSiR w Kielcach. Mój pierwszy biletowany koncert w życiu! Zresztą, wcześniej, poza jakimiś przypadkowymi występami gdzieś po miejskich czy wręcz małomiasteczkowych festynach, celowo wybrałem się tylko na jeden: Elektryczne Gitary i Lady Pank, które to występowały na finale WOŚP. Również w Kielcach, wtedy przed Urzędem Miasta, na tym placu, który dziś szpeci betonowy parking.

To, co dokładnie z tego 18 października 2003 pamiętam, to emocje, które rosły już przed koncertem. Jakieś wina pite ze znajomymi gdzieś po krzakach, choć z umiarem, dyskusje o muzyce (jak głębokie i natchnione!, takie, jakie chyba tylko między nastolatkami, i to jeszcze niepełnoletnimi, a w dodatku tym winem lekko zaprawionymi, mogły się odbywać!), później miejscowych (chyba już pełnoletnich) punków próbujących skroić nas z biletów. Te „egzaminy”, które nam robili: „pięć pierwszych płyt Kultu?”; „nazwisko gitarzysty?” – którego, bo jest ich dwóch, chciałoby się dziś powiedzieć. Ale wtedy się tak nie cwaniakowało. Jedna błędna odpowiedź i szczęśliwy posiadacz biletu stawał się mniej szczęśliwy, bowiem ten bilet tracił – wtedy były jeszcze papierowe.

Mnie bilet udało się zachować. Czy odpowiadałem dobrze, czy miałem szczęście i mnie akurat „egzamin” ominął, czy po prostu oddaliłem się gdzieś w krytycznym momencie – tego nie pamiętam. W każdym razie na bramce mogłem okazać się nim, wyciągając go (a jak!) z mojego plecaka typu kostka (z pomarańczową naszywką Kultu, między innymi – kolaż tych naszywek i napisów na moim plecaku był iście eklektyczny!). Z samego koncertu teraz, po 20 latach, nie pamiętam też wiele. Na pewno zespół zaczął Elektrycznymi nożycami. Na pewno zagrali Generała Ferreirę. Na pewno też Baranka. Prawdopodobnie również Wolność, Polskę, Wód_kę, Arahję, Hej, czy nie wiecie?_, Do Ani, Krew Boga… Choć te ostatnie tytuły to raczej wymieniam z doświadczenia, niż ze wspomnień.

Na pewno było też pierwsze pogo, w którym brałem udział. I wszystkie jego następstwa w kolejnych dniach: obolałe ciało, zdarte gardło, gdzieś jakiś siniak. Wtedy znoszone jeszcze dość łagodnie. Ale było warto! Jaka to była energia! Ile radości! Jak wspaniała zabawa! Nie wspominając już o tym, że dane było mi przeżyć to, co z taką fascynacją oglądałem wtedy na ekranach komputerów (miałem już komputer, czy chodziłem oglądać do kolegów?) wyświetlających jakieś tam nagrania koncertowe zdobywane nie wiadomo skąd i krążące po osiedlu (a nawet po całym mieście) na dyskach twardych przenoszonych w kieszeniach (takich blaszanych, nie że od spodni; to były normalne dyski, nie przenośne – choć, z braku innych możliwości, a potrzeby naglącej, przenosiliśmy je tak, jak wtedy mogliśmy).

Minęły długie lata i nie ma już gościńca,
w tym samym teraz miejscu przebiega wzdłuż ulica

A! Nie! To co prawda fragment z mojej kolejnej ulubionej piosenki Kultu, Ręce do góry, ale ja nie o gościńcach miałem pisać, a wykonać skok narracyjny przez te dwadzieścia lat, które dzielą pierwszy koncert tego zespołu od tego wczorajszego. Co się działo z Kultem w tym czasie, to można sobie sprawdzić, co się działo ze mną to po krótce napiszę. W tym czasie widziałem Kazika na scenie kilka, jeśli nie kilkanaście, razy. W dwóch różnych odsłonach: głównie z Kultem, ale miałem też przyjemność zobaczyć efekt jego współpracy z (pięcioosobowym! – niezmiennie mnie to zachwyca!) Kwartetem Pro Forma. O ile ten ostatni koncert był wspaniały, tak z Kultem bywało różnie. No ale, od kiedy żyję poza granicami Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, czasami brakuje mi trochę kultury znad Wisły (bo, mimo wielu wad życia w Polsce, które sprawiły, że wyjechałem szukać szczęścia gdzie indziej, tak akurat polską kulturę uważam za wspaniałą; a może po prostu mocniej do mnie przemawia, bo w niej się wychowałem i zwyczajnie jest mi bliższa niż jakakolwiek inna?). To dlatego, kiedy tylko zauważyłem, że w okolicy będzie występował Kult, bez zastanowienia kupiłem bilet.

Wczoraj do Hagi dotarłem dość wcześnie, bo koło 14. Poszlajałem się trochę po mieście, bo nigdy tam jeszcze nie byłem – nie lubię zwiedzać miast, a jeśli już do jakiegoś przez przypadek trafię, to po prostu łażę po nim nie tylko bez sensu, ale też bez ładu i składu i podglądam sobie ludzi na ulicach. Tak już mam i to chyba najlepsze doświadczenie, jakie mogę mieć z miastem jakimkolwiek. O 17 otwarto klub (koncert zaplanowany był na 18) i byłem w środku jako jeden z pierwszych. Wszystko było już przygotowane. Instrumenty rozstawione, nad sceną wyświetlone logo zespołu. Dalej patrzyłem sobie na ludzi, tym razem jednak w środku i w cieple. Fajnie było widzieć uśmiechy, zadowolenie i czuć to delikatne napięcie związane z oczekiwaniem na coś, za czym – tak mi się wydaje – nie tylko ja tęsknię na obczyźnie (ale zawiało Mickiewiczem!).

Wreszcie, kilka minut po 18, po sali rozeszły się pierwsze, nieśmiałe dość brawa. A to dla tego, że na scenie pojawiła się część zespołu. Z generatorów pary wypuszczono pierwsze obłoki, a z głośników dobiegły pierwsze takty. No to zaczęło się! Dźwięki ułożyły się w Kastę pianistów, w czasie której do sekcji rytmicznej dołączali kolejni muzycy. Naprawdę głośno zrobiło się, kiedy zza kulis wyszedł Kazik Staszewski. Nie żeby wokal miał jakoś za mocno ustawiony (technicznie koncert świetny, realizator naprawdę się spisał!), nie zaczął jeszcze nawet śpiewać. Ta ogromna liczba decybeli wywołana była reakcją publiczności. Zresztą, mimo pochwał w kierunku realizatora, część konferansjerki Kazika była niewyraźna. Znów za sprawą owacji, jakie zespół dostawał po każdym numerze. I to nie jest narzekanie, to pochwała w kierunku tej publiczności!

Póki co za nami jednak Kasta pianistów, a tutaj ze sceny zapowiedziana zostaje kolejna piosenka. O młodzieży, która, wbrew oczekiwaniom starszych i rozumnych, traci wiarę. Czyli Brooklińska Rada Żydów! No i nie wytrzymałem! Stałem gdzieś na końcu sali, ale kiedy zobaczyłem co się zaczęło dziać pod sceną natychmiast przebiłem się przez tłum. I do końca już pod tą sceną zostałem.

I znów, z samego koncertu, mimo że miał miejsce wczoraj, nie potrafię podać konkretnych faktów. Nie potrafię napisać kompletnej listy piosenek (jeszcze w kolejności!). Nigdy nie byłem miłośnikiem statystyk i innych setlist. Na pewno zespół zagrał Gdy nie ma dzieci, na pewno Paradę wspomnień, Polskę, Wolność, Wódkę, Arahję, Prawdę, Madryt, Hej czy nie wiecie. Tak naprawdę większość utworów to były starocie. Takie, które spokojnie mogli zagrać też wtedy w Kielcach, w tym 2003 roku. Na pewno było też Komu bije dzwon, zadedykowane zmarłemu niedawno autorowi tego (mojego ulubionego) utworu, Januszowi Grudzińskiemu, w czasie którego Kazik wycierał łzy. Ale poza tym sentymentalnym momentem, koncert przepełniony był energią. Tak pod sceną, jak i na scenie. Czy to się udziela, czy wzajemnie napędza – nie mam pojęcia. Dawno jednak na żadnym koncercie nie widziałem u muzyków aż tyle radości. W tych, rzadkich jednak, momentach, kiedy odpoczywałem od „tańca” pod sceną i spoglądałem na nią widziałem kilka pięknych obrazków. A to Kazik Staszewski, który z ogromnym uśmiechem spoglądał po sali albo śpiewał prosto do kamery w telefonie kogoś, kto akurat pod samą sceną filmował (swoją drogą, jak nie oglądam za bardzo filmów, a filmowy termin „zdjęcia” to już dla mnie czarna magia, tak niesamowicie podobało mi się ujęcie w filmie Kult. Film wykonane kamerą umieszczoną na mikrofonie Kazika). A to Wojtek Jabłoński, gitarzysta – gdyby jakiś punk się pytał, który po zapowiedzianej solówce zamiast ją zagrać, poszedł się napić. Który pozwalał publiczności grać na swojej gitarze. Który w końcu zostawił tę gitarę na scenie i skoczył w publiczność. Pierwszy raz widziałem coś takiego na żywo!

Wreszcie kończy się ostatnia piosenka (Wolność chyba, ale nie jestem pewien; tańcem byłem opętany), zespół schodzi, a ja zaczynam się zastanawiać co zagrają na bis. Bo to, że bis będzie, to rzecz pewna. Bo tak: Polska była, Lewe lewe loff było, Wolność była, Wódka też. No ja już Kultu sobie raczej w domu za często nie włączam, sporo pozapominałem. I kiedy zespół rzeczywiście wyszedł jeszcze raz pozytywnie mnie zaskoczył. Bo zapomniałem, że przecież Kult nagrał swoją wersję Zegarmistrza światła. Świetną zresztą! Zawsze lubię takie zaskakujące covery, a w tym akurat to pierdolnięcie (bo nazwanie tego mniejszym słowem nie oddałby istoty) w drugiej zwrotce jest po prostu cudowne! Później było coś jeszcze, chyba Krew Boga i Czarne słońca. No i na sam koniec, już chyba tradycyjnie, Sowieci.

Jednym zdaniem: fantastyczna był to koncert! I tak, czuję dziś lekki niedosyt, bo, mimo wszystko, mam dalej takie marzenie, żeby usłyszeć na żywo w wykonaniu Kultu jeszcze kilka moich ulubionych utworów (nie wiem nawet, czy jeszcze je grają), jak na przykład Leave the kids alone, Dzieci wiedzą lepiej czy choćby ich kapitalną aranżację Modlitwy o wschodzie słońca. Ale nie będę sprawdzał, czy zdarza się zespołowi wykonywać to jeszcze na żywo. Najlepiej przy najbliższej okazji pójdę i przekonam się na własne uszy.

I już po koncercie, w aucie, kiedy wracałem do domu, próbowałem sobie przypomnieć kiedy ostatni raz tańczyłem pogo. Wyszło mi na to, że musiało to być przed rokiem 2014 w którym to skończyłem studia, bo było to w Łodzi, na jakichś juwenaliach, w czasie koncertu Illusion, jakoś niedługo po powrocie tego zespołu na scenę. Czyli po 2011. Więc tak koło 10 lat bez tego pogo. Sam się podziwiam, bo, mimo mojego wieku, większość tego niemal trzygodzinnego koncertu (wracam do wczorajszego Kultu) większość czasu, jeśli nie spędziłem w „młynie”, to przynajmniej przeskakałem. I żyję! I sprawiło mi to mnóstwo przyjemności. I myślę, że tym, co wczoraj przeżyłem, mogę zadać kłam kolejnemu wersowi z mojej kolejnej ulubionej piosenki Kultu, tym razem Knajpy morderców: tak tylko można znowu być młodym: zabić i dumą czekać nagrody. Bo tak, poczułem się młodo. Tylko dlatego, że znów mogłem być częścią tej niesamowitej energii, jaka wytworzyła się wczoraj pod sceną w haskim klubie PAARD.

#muzyka #koncert #kultura
936f4fb0-f282-41f5-87da-dd2b01b10304

Zaloguj się aby komentować