LXXXVII (CX) dzień #wspinaczka w ramach #trenujzhejto
Czy jeden dzień przerwy między sesjami bulderowymi może być wystarczający? Nie, nie może. Niby człowiek wiedzioł, ale się łudził.
Nie był to najprzyjemniejszy dzień mojego wspinaczkowego życia: już na samym początku przedramiona powiedziały, że nie chcą się bawić i planowane wstawki w trudne problemy zakończyły się po dosłownie kilku i wymusiły nie pięcio, a dziesięciominutowe resty.
W końcu nie miałem wyboru i musiałem przerzucić się na coś prostszego, ale robionego trochę bardziej intensywnie. Do tego nawał ludzi przesuwał mnie, niczym gałąź kołyszącą się na falach, na coraz to nowsze problemy, bo nie lubię wspinać się ani tam, gdzie trzeba stać w kolejce, albo - i to tym bardziej - tam, gdzie jest ryzyko, że ktoś zaraz wstawi się tuż obok mnie albo wręcz (!) pode mną (serio!), chcę się skupić na wspinaniu, a nie na przypominaniu innym jak działa grawitacja.
Dzień skończył się solidnym zmęczeniem tych mięśni, które były zaplanowane, teraz czas na zasłużone dwa dni fajrantu.
A, trzydziestoletnia "młodzież", która ze mną chodzi na ściankę, robi zauważalne postępy. To jest jedna z przyjemniejszych rzeczy - patrzeć jak ludziki naturalnie (lub po ewentualnych drobnych uwagach) zaczynają ustawiać się pod profil drogi, przesuwać środek ciężkości i wspinać się bardziej elegancko: mniej siłowo, bardziej technicznie.
