Hhhławek
Widywałem go wcześniej. Z wysoko położonego podwórka mojego domu był widok na cegielnię. Stał tam taki przyległy domek, w którym on mieszkał razem z mamą. Ludzie ją znali, bo jeździła na Ukrainie i rozwoziła listy. "Na Ukrainie", bo to taki rower był. Czasami wyprzedzałem ją swoim Ereliukasem 8 - zwłaszcza, kiedy jechała gdzieś pod górkę. Była gruba, a ja często miałem doczepiony do swojego roweru kawałek tlącego się... właśnie, takiej papierowej płyty izolacyjnej - coś jak dzisiejszy regips; takie brązowe, sprasowane tekturowe gówno, które podpalało się i na wietrze potrafiło się to dość długo tlić. Więc jeździłem szybko i udawałem... motocykl. Takie były czasy, nic nie poradzę. Klęła na mnie, że ją uduszę.
Jego nie znał nikt. Chodził do szkoły specjalnej. Nie było to typowe porażenie mózgowe; być może jakiś uraz z okresu prenatalnego. Zatrucie, niskie dochody albo c⁎⁎j wie, może od tego roweru. Myślę, że przyczyna dość prędko zaginęła w mrokach dziejów. Urodził się, jaki się urodził. Potem zaczął chodzić, potem jeszcze zaczął chodzić do roboty na cegielnię. Czasami widywałem go, jak kopie piłkę pod domem. I nie zdziwiłbym się wcale, gdyby dopiero po tym wszystkim zaczął mówić. Aż tyle to obchodziło wszystkich dookoła w tym je⁎⁎⁎ym znoju. Ważne, że oddychał.
Pewnego dnia łaziłem sobie po kałużach na pobliskim boisku szkolnym i myślałem sam do siebie, że ja to chyba nigdy nie umrę. Szkoła była tak blisko, że mój brat był w stanie regularnie wybijać z procy szybę w oknie pokoju nauczycielskiego. Nocą wychodził na dach i strzelał że śrutu, zajebanego z Fabryki Łożysk Tocznych przez kogoś tam. Takie to były czasy na zadupiu.
Zobaczyłem kątem oka, jak zapierdala do mnie w ten bardzo chłodny, deszczowy, wakacyjny dzień. Z piłką pod pachą. Mocno cofnięta żuchwa, górne zęby wystające ze szczęki do przodu - o wiele dalej, niż kończy się twarz człowieka. Krępa budowa, garb do wysokości czoła. Wyglądał, jakby po drodze musiał się przedzierać tą szczęką przez stojące mu na drodze powietrze. Niczym wymarły jaszczur, zapierdalał prosto na mnie.
- Khehhk, jehtem Hhhławek! Grahhh w pyłke?
- Okywihkhe! Nie no k.., oczywiście!
Byłem tylko o dwa lata młodszy od niego. Jednak, w wieku 10 lat miałem wrażenie, że mnie zabije tą piłką. Chlopak miał takie pierdolnięcie, że parę lat później, kiedy znaliśmy się już bardzo dobrze, pamiętałem chyba z pięć piłek, które zniszczył zbyt mocnym kopnięciem. Miał nieludzką siłę i niczego się nie bał. Wymyślił zabawę, w której ścigaliśmy się po otaczających boisko drzewach na czas. Trzeba było w jak najkrotszym czasie zrobić około stumetrowy odcinek, nie wchodząc na ziemię. Za to było 15 sekund kary. Były ze trzy takie miejsca, gdzie brakowało jednego drzewa, żeby było przejście, jeśli piłka wyleci poza boisko. Sławek przeskakiwał te miejsca jak małpa. Po kilku upadkach my - bo zaczęliśmy się kumplować w szerszym gronie - również się tego nauczyliśmy. Z czasem poznaliśmy każdą gałąź na tej trasie i z początkowych dziesięciu minut zrobiły się cztery, u niektórych trzy z groszami. Dzięki temu chłopakowi.
Pewnego dnia postanowiłem, że nauczę go mówić. Zgodził się. Spojrzał na mnie, mrugając od czasu do czasu. W ciszy. Pamiętam te jego blond falowane włosy i nigdy nie chowające się dwa zęby. Dziś uważam, że było to jedno z najbardziej uroczych, zamyślonych i oczekujących zmiany na lepsze spojrzeń, skierowanych w moją stronę.
Inni mówili na niego "Szczurek". Ja nie bawiłem się w konwenanse i mówiłem do niego "Hławek". Lubił to. Nie dawał się obrażać chlopakom - od razu bił. W miarę lekko, ale to i tak było zbyt mocno, żeby ktoś próbował się z niego śmiać. Dziś myślę, że gdyby był zwierzątkiem, ktoś wziąłby go do domu, kochał ponad wszystko i nigdy nie pozwolił skrzywdzić. Niestety - Hhhławek był człowiekiem. A dokładniej: khhłowiekiem. I późniejsze życie jego ułożyło się tak, jak na to wskazywały jego predyspozycje... Walka, porażki, rozczarowania, szczypta radości mam nadzieję.
Podczas wydobywania dźwięków Sławek korzystał głównie z miękkiego podniebienia - stąd te charki w twardych spółgłoskach. Trudność w spotkaniu się gornej wargi z dolną powodowała, że "p" i "b" odbijał od górnych zębów, co było do zrozumienia bez problemu, choć równocześnie przypominało analogicznie "f" i "w". Taki to Hhhławek był, proszę Państwa.
Zaczęliśmy od slowa "d⁎⁎a". Po kilku minutach Sławek z oczywistego dla siebie "gupa" przeszedł na wyraźne "d⁎⁎a". Z radości zaczął wykrzykiwać: "Duuupa, d⁎⁎a!" - niemal tak perfekcyjnie, jak walaszkowe skrecze z Niemena. Inne wyrazy z "d" również zaczęły brzmieć tak, jak "powinny". Przećwiczyliśmy jeszcze kilka innych, trudnych zwrotów. I szło mu naprawdę wyśmienicie. Nie znałem wtedy słowa "logopeda". U nas to wciąż była jeszcze epoka kamienia nazębnego a lekarz to był doktur po prostu. Wyjarałem tego dnia z pół paczki Radomskich z radości. Sławek nie palił. Nie pociągał go ten aspekt dorosłości. Dla niego dorosłość to było wyklepanie dwóch tysięcy cegieł o świcie, "skantowanie" w południe oraz zwiezienie ich pod szopę i poukładanie w słupki wieczorem. Chyba, że w ciągu dnia spadł nieoczekiwany deszcz, to jeszcze więcej dorosłości w życiu trzynastolatka.
Kilka dni później spotkaliśmy się na boisku (na drzewach) na kolejną lekcję.
Zapomniał wszystko.
Zrozumieć ambrę
O tym, że mój ojciec przynosił do domu stosy książek, już kiedyś pisałem. Mnie najbardziej interesowały te podróżnicze. Przeżycia Erneesta Shackletona, Williama Bleigha, Nansena czy Heyerdahla rozpalały moją wyobraźnię do stopnia, w którym odrywając się od książek, trudno było mi wrócić umysłem do miejsca, w którym czytałem, kiedy nagle ktoś mi przerwał. W tych opowieściach od czasu do czasu pojawiali się wielorybnicy. Niejednemu bezinteresownie uratowali d⁎⁎ę przy okazji robienia swoich interesów. To trochę tak, jak wraca się z pracy w Krakowie; w środku nocy, bocznymi uliczkami... I nagle widzisz Brytola, próbującego uruchomić telefon. I już wszystko jest jasne: trzeba będzie dowiedzieć się skrawków informacji, które zapamiętał, zanim się sponiewierał i zostawili go kumple, i na podstawie tego podprowadzić go tam, gdzie powinien być już dawno temu. Bo jest zimno, a on stoi w podartej koszulce - no bo zdążył się już nawet z kimś poszarpać. Stracisz mnóstwo czasu, a kiedy już chłop pozna okolicę, to wpada mu do głowy, że chcesz go okraść i żegna się w pośpiechu. Wracasz więc na swoją trasę, a za rogiem stoi następny...
Trzy lata temu stałem sobie za barem w najlepszym miescu z piwem w Krakowie. Trzej przyjaciele, prowadzący tę knajpę, mieli jakiś wyjazd i poprosili mnie, żebym popracował za nich. I przyszedł kolega, który jakiś czas wcześniej wjebał się w perfumy. Przyniósł mi dekancik Tauer - Orange Star. Powiedział: "Chłopie, szara ambra. Słone, czujesz wzburzony ocean." Dał mi to. I to był przełom. Gdyby nie powiedział o tej ambrze, to zapewne psikałbym się dziś czymś za 20zł - o tak tylko, żeby było. Przede wszystkim poczułem tam jakość. Ale ambry nie czuję tam do dziś. Być może dlatego, że jej tam nie ma.
Poszukiwania: seria Bvlgari Aqva jako pierwsza. Coś więcej z morza. Drugim wdrukowanym zapachem stała się Aqva Amara. Potem trafiłem na ten morski od Profvmvm Roma. No dooobry, morski. Ale wciąż nie byłem pewny, czy ja w ogóle wiem, co to jest ta ambra... W międzyczasie odkryłem Hejto. Tutaj ludzie gadali o dziwnych zapachach. To była era pierwszych uber kadzidlaków, drogich arabów, niszy typu Hiram Green. Te czasy. Ja tymczasem rozkminiałem.te.ambroksoidy plus, minus i wszystkie inne.
Aż się zlitował @pomidorowazupa i rozebrał ALD Musk Collection. I jak siadły mi inne zapachy, to tego, co trzeba, nie zauważyłem. Ambra przeszła mi koło nosa. Musiał minąć jeszcze rok, zanim dorwałem się do EO - Jamaican Ambergris. Dopiero przy tych perfumach połapałem, pozbierałem do kupy prawdziwe aspekty ambry. I naprawdę przypomniały mi się wszystkie te podróżnicze książki, kiedy zastanawiałem się nad tym zapachem. To, jak unosi na sobie inne nuty, będąc w zasadzie tłem - ale takim, na którym opiera się cały zapach. Zrozumiałem też wtedy, że w zasadzie to ambroksan rzeczywiście pełni podobną funkcję. Jest jednak obrzydliwie daleki od ambry.
Areej Le Dore - Creme de la Creme
Nawet nie miałem w głowie, żeby wracać do tego zapachu. Za pierwszym podejściem nie potrafiłem poukładać go w głowie - zupełnie, jakby został zrobiony "na pałę". Jakieś kwiatki, coś starego. Ponownie namówił mnie na niego @Morawagin81 - i to było pierdolnięcie! Zupełnie jak Hławek na szkolnym bojo z czuba w komunistyczną pyłkę w 1987. Nagle zacząłem odróżniać kwiaty - przynajmniej jako grupę, bo nawet nie chcę przypominać sobie, co to za kwiaty. Są po prostu piękne. Na dokładkę kremowość drzewa sandałowego pomieszana z wytwornym oudem - solidna drewniana, mocno aromatyczna, wręcz czekoladowa - jeśli się uprzesz - baza. I dziś czuję, jak to wszystko unosi się na powierzchni oceanu, położone na tym przedziwnym "kamieniu". Nie jest to zapach kostki do kibla, nie kest w żaden sposób "niebieski". Jest stary, wysmagany deszczem i wiatrem, pełen dawno zapomnianego rozkładu martwych tkanek wokół. Słony, jeśliby chcieć go tak określić. Potężny, zamierzchły i pełen chłodnych nocy. Szary, biały, złoty. I choć wiem przecież, że to zmieni się jeszcze wiele razy, to dziś trudno mi wskazać zapach, który do tego stopnia przenosi mnie do innego świata. Do czegoś, czego już nie ma. Po paru latach wreszcie udało mi się zakodować, czym jest ambra - choć różnice pomiędzy Jamaican a Creme są na pierwszy rzut oka ogromne. Poznałem wcześniej jakieś inne zapachy z ambrą, ale to przy tych dwóch zapomniałem te poprzednie.
Już nie zapomnę ambry. Ale do tego potrzeba było naprawdę długiej drogi. O Sławku myślę czesto. I też go nie zapomnę.
#perfumy #recenzjeperfum

