El Chorro to maleńka (kilkuset mieszkańców) wioseczka w Andaluzji. Tym, którym sama nazwa jeszcze niczego nie powiedziała, pozwolę sobie trochę ją opisać w ramach #pomyslnaweekend i #turystyka
Miejsce, położone w miejscu, w którym łączą się Rio Guadalhorce (płynąca wąwozem Desfiladero de los Gaitanes) oraz nadpływający z zachodu Arroyo del Granado słynęło od dawna z dużych wezbrań wody, która podczas większych opadów potrafiła spowodować solidne spiętrzenia poniżej złączenia tych rzek. Postanowiono to wykorzystać na początku XX wieku, gdy to wybudowano łącznie trzy tamy (jedną poniżej wyjścia wąwozu i dwie powyżej) w celu wybudowania tam elektrowni szczytowo-pompowej. Dodatkowo powstała również linia kolejowa przebiegająca tunelami z północy na południe i słynna - początkowo techniczna - droga łącząca oba krańce wąwozu: Caminito del Rey.
Czy jest tam warto przyjechać? Jeśli się wspinasz - tak. Jeśli się nie wspinasz - również tak, ale na krócej.
Zaczniemy od kontynuacji wątku turystycznego: najbardziej znaną atrakcją tych okolic (i jedną ze sławniejszych całej Andaluzji) jest wspomniana Caminito del Rey. Początkowo była to po prostu techniczna droga prowadząca po chodniku wspartym na betonowych podporach osadzonych w ścianie, służąca do transportu robotników i materiałów. Nazwa pochodzi od króla Alfonsa XIII, który osobiście był ją przeszedł na początku XX wieku. Z czasem szlak utracił swoje znaczenie i stał się lokalną atrakcją, którą odwiedzali turyści i - od lat 80 - wspinacze, skuszeni możliwością zdobycia skalnych ścian wąwozu. Degeneracja (i wypadki śmiertelne) spowodowały, że lokalne władze zdemontowały początkowe fragmenty drogi, by ukrócić wędrówki tamtędy. Jak można przypuścić, był to średni pomysł, biorąc pod uwagę fakt, że ludzie, którym próbowano przeszkodzić, umieli się wspinać. Z czasem pojawiły się tam osadzone zabezpieczenia w stylu via ferraty, a niektórzy wspinacze oferowali turystom nawet usługi przewodnicze. Okres od lat 90 do roku 2006 opisywany jest jako "dangerous era", z bilansem prawie 30 śmierci i 70 poważnych uszkodzeń ciała. W końcu lokalne władze postanowiły - w 2006 - odremontować tę drogę i stworzyć z niej atrakcję turystyczną, którą jest do dziś. Cena wycieczki to 10 euro (dzieci poniżej 8 lat nie wchodzą!), bilet do kupienia online; w cenie jest transfer z parkingu do punktu wejściowego i transfer z El Chorro z powrotem do wyjścia wąwozu, do parkingu. Legenda głosi, że wspinacze, którzy pojawią się tam rano, ze szpejem i potwierdzeniem ubezpieczenia, są wpuszczani za darmo, na sektor znajdujący się pośrodku. Nie sprawdzałem ani tej legendy, ani samego szlaku - w internetach jest mnóstwo fotek i filmów, każdy może zweryfikować czy to atrakcja dla niego. Ilość ludzi i pozytywnych opinii świadczy jednak o tym, że warto.
Drugą z lokalnych atrakcji jest Via Ferrata. Startująca z okolic tunelu kolejowego oferuje bardzo ładne wspinanie, dwa mostki tybetańskie i pięćdziesięciometrową tyrolkę. Zdecydowanie warta uwagi, bardzo ładnie poprowadzona. Sprzęt do VF i bloczek do tyrolki można wypożyczyć w kilku miejscach w El Chorro - ja wypożyczałem w Finca la Campana, tam też można od razu zostawić auto w razie potrzeby. Uwaga, przy zwrocie wypożyczonego sprzętu weźcie pod uwagę sjestę!
Poza wspomnianymi okolica oferuje jeszcze kilka szlaków turystycznych, między innymi szlak prowadzący na górujący nad okolicą szczyt Huma, a także bardzo ładnie puszczony czerwony szlak Ruta Escalera Arabe, prowadząca przez schody o tej samej nazwie.
Gdyby ktoś planował zaliczyć wszystkie atrakcje, to moim zdaniem trzy dni to aż nadto, żeby nachodzić się po całej okolicy i zobaczyć wszystko, co tam jest do odwiedzenia. Widać to też po opcjach zakwaterowania: większość to są kwatery na jeden-dwa dni, gdzie się nocuje, idzie na el Caminito i znika. Jeśli chodzi o zakupy, to na miejscu (podobno) jest sklep, jest też na pewno restauracja - wszystko obliczone pod jednodniowych turystów. Gdyby ktoś chciał coś większego, to w sąsiedniej Alorze (15 minut autem) jest Mercadona, duży, dobrze wyposażony supermarket.
Ale gdyby ktoś chciał się wspinać...
(i tu wchodzę w nudniejszą część, dziękuję, można się rozejść)
El Chorro jest miejscem, w którym pojawiły się jedne z pierwszych obitych dróg na świecie. Pierwsze pojawiły się w latach 80. Sporo wspinania kumulowało się w okolicy el Caminito, obecnie sektorów jest całkiem sporo. Niestety, część z nich jest zamknięta na stałe (ze względu na zachowanie wspinaczy), niektóre są zamykane okresowo (ochrona przyrody) - to można sprawdzić o tutaj.
Poza samą wioską znajduje się kilka sektorów, z których zdecydowanie wartym uwagi jest Desplomilandia, oferująca bardzo ładne, długie wspinanie w dobrej skale i (!) wystawę północną. Niestety, poważnym minusem jest wypolerowanie skał, w przewodnikach część dróg zawiera wprost adnotację o tym, ze jest wyślizgana. W efekcie tego zupełnie odpuściłem znany sektor Frontales.
Z miejsc, które mogę polecić - bardzo warte uwagi są sektory El Corral i wspomniana Desplomilandia. Dodatkowo na El Corral i Escalera Araba (sektor Escalera Suissa) są łatwe wielowyciągówki, które warto odwiedzić.
Topo brałem z wykupionego abonamentu na 27 Crags. Nie jest to najwygodniejsza forma nawigacji, ale drogi powstają na tyle często, że warto mieć aktualną wersję wraz z opisem i ewentualnymi zastrzeżeniami (luźne kamienie, wyślizganie, zamknięcie drogi itp.)
Drogi w okolicy są bardzo ładne, oferują wspinanie w bardzo, bardzo zróżnicowanym terenie, można mieć dosłownie wszystko: od prostych czwórek aż do 9b: przewieszenia, połogi, piony, tufy, zacięcia, płyty... Skała też jest bardzo ładna, przyczepna (!) ale nie ostra (!), gdyby nie jeden pechowy chwyt, na którym w przedostatni dzień przekłułem sobie palec, nie użyłbym w ogóle plastra. Do tego wszystko jest z grubsza w jednej okolicy, więc w grę wchodzą ewentualnie krótkie transfery samochodem lub niedługie (2-3 km) spacery ze szpejem w plecaku. Drogi są bardzo dobrze obite, runouty oczywiście się zdarzają, ale w większości są w łatwym (IV-V) terenie albo w przewieszeniu, więc praktycznie nie było miejsc, gdzie musiałem się zastanawiać co się ze mną wydarzy gdybym się poślizgnął. Dodatkowo wpinki są ułożone z głową, nie ma sytuacji w których wpinka jest daleko przed i tuż za cruxem, każde z potencjalnie "lotnych" miejsc, możemy przejść skupiając się na wspinaniu, a nie na perspektywie upadku.
XCIV-CI (CXVII-CXXIV) dzień #wspinaczka w ramach #trenujzhejto
Mój pierwotny plan zakładał jedno: nie zepsuć sobie kolanka. Przypomnę, że sobie je nieco przeciążyłem dwa tygodnie przed wyjazdem (ścięgna + łąkotka), co spodowowało ujawnienie się jakiejś starej kontuzji (o której właśnie się dowiedziałem). Okres przedwyjazdowy poświęciłem na intensywną rehabilitację i miałem w sumie jeden dzień faktycznego wspinania (i to lekkiego). Zaplanowałem wspinanie według sprawdzonego rytmu: trzy dni wspinania i jeden dzień restu, max cztery drogi dziennie. To taki system, który jakiś czas temu mi się sprawdził, dzięki czemu nie muszę się zastanawiać nad tym, czy "warto jeszcze jedną drogę?" albo "czy jutro będę zmęczony?": cztery drogi i fajrant.
Niczego sobie nie zrobiłem. Owszem, zdarzały się momenty bólu, kilka razy zrobiłem ruch zanim pomyślałem, ale w większości udało się ustawić tak, że kolano pracowało w płaszczyźnie, w której nie boli. Z perspektywy powyjazdowej: mam wrażenie, że przyjechałem bardziej zrehabilitowany niż wyjechałem. Oczywiście codziennie siedziałem z coldpakiem przez chwilkę, a w niektóre dni musiałem profilaktycznie maźnąć się maścią, ale - wyszło zgodnie z planem. Osiem dni wspinania, dwa dni restu.
Jeśli chodzi o samo wspinanko - to naprawdę, naprawdę jestem usatysfakcjonowany. Do tego stopnia, że robię się nieco podejrzliwy i zastanawiam się, czy te drogi nie są jakoś wyjątkowo nisko wycenione. Zrobiłem życiówkę (w sumie wyrównałem, ale tym razem tak na poważnie): trzy razy bez problemu (i bez "a czy to na pewno tędy, czy nie obszedłem trudności?") zrobiłem porządne, prawie (lub ponad) trzydziestometrowe drogi 6b+ (VI.1+). Dodatkowo wciągałem masowo 6b i 6a+, do tego stopnia, ze na 6a+ zdarzyło mi się rozgrzewać.
Dlaczego więc nie zaatakowałem 6c? W sumie jestem przekonany, że powinno pójść, biorąc pod uwagę, że na poprzednich musiałem się posiłować, ale było to daleko od granicy "maksymalnego wysiłku". Na przeszkodzie stanął mi czas: gdy uznałem, że w sumie warto się wstawić, najpierw nie było do końca w co, bo dostępne w okolicy 6c zawierały w sobie ryzyko rozbicia sobie dupska lecąc z pierwszej lub drugiej wpinki, a potem doszedłem do wniosku, że na koniec wyjazdu nie będziemy się siłowali, życiówki robi się na świeżo, a nie ryzykując, że ambicja weźmie górę nad rozsądkiem i pogłębię sobie kontuzję. Skoro doszedłem do tego poziomu, to jest duża szansa, że mi nie ucieknie.
Za to udało się zrobić kilka wielowyciągówek:
- Three-Sixty (4+): prowadzące na Cerro de Los Hornos, zrobione trochę z ciekawości, a trochę z dostępności, na pałę, ze zbyt ciężkim plecakiem, w sumie nie było to ani najładniejsze wspinanie świata ani najprzyjemniejsze;
- Blue Line (5+): prawie 300 metrów, 12 wyciągów, bardzo ładne, "górskie" wspinanie, z wszystkimi bonusami typu "pomijanie wpinek, bo asekuracja ma chronić tylko przed śmiercią" oraz dbaniem o poprawne prowadzeniem liny na długich, "spacerowych" wyciągach w zróżnicowanym terenie,
- Rogelio (6a+): podobna długość, nieco brzydsze wspinanie, bo trochę zbyt wiele łatwych wyciągów i "transferu" przez teren w trudnościach I i II. W bonusie ostatni wyciąg w trudności III, który był nieubezpieczony i dla którego specjalnie zabrałem z domu kostki. Może i nie było to potrzebne, ale miałem odrobinkę zabawy.
Zakupy zrobione przed wyjazdem: nowa torba na szpej typu "duffelbag" i nowa płachta na linę też się zdecydowanie sprawdziły. Gdy wystarczy po prostu wszystko wrzucić do wora, a nie upychać w plecaku słuchając trzeszczenia szwów, jest naprawdę, naprawdę przyjemniej.
Jedyny minus to weekendy. O ile pierwszy to był weekend Święta Zmarłych (i imprez halloweenowych) i był spokojny, o tyle kolejny to było weekendzicho z wszystkimi bonusami: kamperami zastawiającymi całe parkingi (na parkingu na 30 aut stały cztery samochody i pięć kamperów postawionych tak, żeby nikt nie zaparkował, a nawet gdyby chciał - to na środku stały stoliki i leżaki), tłumami na sektorach (czasem ludzie wspinali się linia przy linii, jak na ścianie wspinaczkowej) i koncertami z muzyką na żywo do późnych godzin nocnych (ale tak serio późnych, do 3 rano). W weekendy robi się dni restowe albo idzie na trekking, zapamiętać.
Dodatkowo jeszcze podsumowanie #stefekpatrzywtalerz
Ze względu na odległość do sklepu zakupy trzeba było zrobić na dwa razy. W efekcie nie kupiłem tego, co planowałem (w Lidlu nie mieli normalnych batoników zbożowych i musiałem posiłkować się podłymi podróbami Twixów), do tego obiady (w zasadzie to większe kolacje) były zbilansowane ale dość obszerne, a do tego ostatnie dni polegały na "oj, kupiliśmy za dużo, przecież nie wyrzucimy", tak że zdecydowanie na brak jedzenia nie narzekałem. Mimo to, w porównaniu z wagą wyjściową jestem "w górę" około kilograma, z czego większość, jeśli nie całość, to zatrzymana woda i nadmiar leżący luzem w jelitach, tak szybko to się nie tyje. Trochę celowo, trochę z musu (i lenistwa) odpuściłem sobie bilansowanie i wpisywanie wszystkiego w apkę: zobaczymy co mi wyszło z takiego odżywiania się na czuja. W ciągu kilku dni powinno mi się wszystko elegancko wyrównać i uzupełnić, więc postaram się wrzucić jakąś aktualizację. Chyba że zapomnę, to nie. Albo chyba że nie będzie mi się chciało, to wtedy też nie.
Podsumowując: wyjazd wyjątkowo udany, nie spodziewałem się tak dobrych wyników, tak przyjemnego i efektywnego wspinania. Czytanie skały, korzystanie z chwytów, technika wspinania zdecydowanie poszła w górę, co na pewno jest wynikiem częstszego bulderowania i szukania nienajprostszych rozwiazań. Do tego forma zdecydowanie na plus.



