Długie, ale warto. Tekst Dariusza Rosiaka z najnowszego Tygodnika Powszechnego o tym jak się zmienia zachodni świat i jak źle demokracja liberalna sobie z tym radzi:


___


Co się dzieje ze światem?


Prezydent największej demokracji globu zapowiada aneksję Grenlandii i Kanady, AfD w Niemczech, prorosyjscy pogrobowcy Hitlera w Austrii, sojusznicy Putina w Słowacji i na Węgrzech. Odchodzi do lamusa pokolenie polityków przewidywalnych: Macron i Scholz nazywani są „chorymi ludźmi Europy”, gwiazda Trudeau zgasła i nikt za nim nie płacze. Tworzy się nowa „oś dobra”: Trump w Ameryce Północnej, Javier Milei w Południowej i Giorgia Meloni w Europie. Na horyzoncie przegrana Ukrainy w wojnie z Rosją, niekończący się chaos na Bliskim Wschodzie, krwawa wojna w Sudanie.


Władcami umysłów są Musk, Zuckerberg i Bezos, AI za chwilę będzie wszystkim rządzić, a przyczynią się do tego polscy geniusze matematyczni na służbie u amerykańskich oligarchów technologicznych. Słowem, jak pisał poeta, „wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze; / Czysta anarchia szaleje nad światem”.


Rzecz w tym, że permanentny kryzys nie jest kryzysem. Jest memem, który obnaża naszą bezradność w rozumieniu i opisie zmian, których tempo i skala nas przygniatają. Moralna panika towarzysząca wydarzeniom politycznym czy społecznym jest reakcją organizmu wyczerpanego nieustannym bezrefleksyjnym wchłanianiem informacji. Wszystko nam się miesza, nie potrafimy odróżnić rzeczy ważnych od mniej ważnych, nie umiemy skupić uwagi na jednej myśli, ale też tracimy zdolność łączenia rzeczy w całość. Jak pisał inny poeta, „patrząc – widzą wszystko oddzielnie: Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo…”.


Chciałbym wierzyć, że skoro Tuwim sto lat temu potrafił w miarę precyzyjnie opisać umysł współczesnego użytkownika telefonu komórkowego, to może nie tak znowu wiele się zmieniło. Może w ogóle nie powinniśmy panikować? Zawsze istnieli głupcy, hipokryci, szubrawcy i złodzieje, zwłaszcza w polityce i innych sferach życia publicznego. Jednak świat Tuwima różnił się od naszego w jednym, podstawowym wymiarze: był autentycznym i bezpośrednim polem doświadczenia ludzkiego. Jeszcze nie tak dawno obserwacja kondycji ludzkiej nie odbywała się za pośrednictwem ekranu telefonu komórkowego albo komputera. Dzięki nowym technologiom świat, którego doświadczamy dziś, jest światem zapośredniczonym przez media. I to zmienia wszystko.


Słowa nie służą już do opisywania rzeczywistości, tylko do mnożenia kliknięć: wolność może oznaczać poddanie się władzy algorytmów, a wymaganie szacunku dla godności drugiej osoby może być cenzurą. Kiedy realnie pojawia się zagrożenie dla wolności słowa, nie umiemy tego zauważyć, bo odrywamy słowa od ich pierwotnego znaczenia.


Słowa są dziś poddane najwyższemu prawu medialnego świata internetowego, czyli „optymalizacji”. Jej punktem odniesienia nie jest rzeczywistość, tylko odczucia odbiorców. Zostają oni pogrupowani w „bańki” – partyjne, estetyczne, rasowe, genderowe – i sprzedawani są w pakiecie jako produkty polityczne albo biznesowe, co zresztą na jedno wychodzi. Dla handlarzy naszą uwagą ideałem jest świat, w którym kłócimy się ze sobą do upadłego na dowolny temat – nie po to, by dojść do prawdy, bo prawdy przecież nie ma, tylko po to, by kontynuować wojny, które generują konkretny zarobek.


Zaczyna się era Trumpa, a Francja tkwi po uszy we własnych problemach. Apele o dymisję Macrona dały się ostatnio słyszeć nawet ze strony umiarkowanej prawicy, współtworzącej rząd.

Słowa i obrazy nie służą zatem do opisywania rzeczywistości, tylko do mnożenia klików, a dzisiejsi dziennikarze, socjolodzy i badacze trendów wyborczych abdykują z pozycji obserwatorów i analityków, stając się przekazicielami emocji mających trafić do odbiorcy. Algorytmy zadbają już o to, by trafiły.


Skutkiem wycofywania się dziennikarzy i innych obserwatorów rzeczywistości z próby jej bezstronnego i bezinteresownego opisu jest pogłębianie chaosu w głowach ludzi. Każda opinia ma jednakową wartość, bo nie ma stałych punktów odniesienia, według których tę wartość można by weryfikować. Naczelnym weryfikatorem staje się popularność w sieci, liczba odsłon, polubień, podań dalej.


Jaki związek ma likwidacja sensu słów we współczesnej komunikacji medialnej z kryzysem demokracji? Bezpośredni, i to na kilku poziomach. Obrońcy analogowego świata będą przekonywać, że demokracji zagrażają „populiści”, czyli ludzie o poglądach i zachowaniu, które wydają nam się oburzające i którzy w niezrozumiały dla nas sposób zdobywają większą popularność niż my.


Jest też inna definicja: populiści to rewolucjoniści, którym się nie udało. Populista przestaje nim być, stając się rewolucjonistą, jeśli jego bunt kończy się sukcesem i obaleniem starego porządku. Tak było w czasach Robespierre’a, Lenina i Wałęsy.


Jeśli ta rewolucja się powiedzie, liberalna demokracja przestanie istnieć. Każda zasadnicza zmiana społeczna polega na reakcji wobec zastanego systemu, odrzuceniu norm, ataku na podstawy porządku prawnego, politycznego, estetycznego. Populiści Trump, Milei, Meloni, Orban przekształcają się na naszych oczach w rewolucjonistów, a raczej w narzędzia rewolucji, której zasady przyswoili i potrafią je wykorzystać w politycznej praktyce. Współczesna rewolucja to coraz bardziej samodzielny, niezależny twór technologiczno-społeczny, który posługuje się politykami. Jednym z jej owoców będzie, a może już jest, nowa wersja demokracji: demokracja medialno-emocjonalna.


Jeśli rewolucja się powiedzie – a wiele na to wskazuje – to liberalna demokracja w formie znanej nam obecnie i bronionej w coraz bardziej chaotyczny sposób przez mainstreamowe media i polityków przestanie istnieć. Nie da się bowiem połączyć świata mediów internetowych ze światem tradycyjnej polityki, której podstawę stanowiły wierność deklarowanym wartościom, realizacja programów społecznych i obietnic wyborczych.


Nieważne, że od zawsze politycy kłamali i sprzeniewierzali się głoszonym przez siebie ideałom. Istotne, że stanowiły one punkt odniesienia dla nich i ich wyborców. W świecie zdominowanym przez media internetowe kwestia wierności wartościom czy realizacji obietnic wyborczych nie ma zastosowania, liczy się wyłącznie schlebianie emocjom poszczególnych segmentów odbiorców i dopasowywanie świata do ich oczekiwań. Nie szkodzi, że te segmenty są zamknięte w sobie i nieprzepuszczalne. To na tym polega przecież polityka tożsamościowa, a to ona stanowi podstawę medialnej demokracji medialno-emocjonalnej, która wyprze analogową demokrację liberalną.


Życie publiczne, a zatem także polityka, będzie rozgrywanym w czasie rzeczywistym spektaklem, z którego usunięty zostanie kontekst historyczny. Rzeczywistość zmienia się wraz z odświeżeniem treści, nieważne, co kto mówił wczoraj, ważne jest wyłącznie to, co dzieje się teraz. Każda deklaracja ma charakter definitywny i wykluczający inne i każda kolejna skazuje na zapomnienie deklaracje poprzednie. W demokracji medialno-emocjonalnej sukces odnoszą ci, którzy najlepiej dostosują swój przekaz do wygody odbiorcy i jego emocjonalnych oczekiwań.


Jeśli kogoś taka wizja przeraża, to zwracam tylko uwagę, że w zasadzie już żyjemy w takim świecie, a unikanie zrozumienia tego, co jest jego istotą, nie polepsza, tylko pogarsza naszą sytuację. Nie polepszają jej też chaotyczne ruchy obrońców starego analogowego porządku, które przesiąknięte są łatwo wyczuwalnym strachem i hipokryzją.


Oto kilka przykładów. Sąd konstytucyjny w Rumunii unieważnia wybory pod pozorem ochrony państwa przed obcymi wpływami i manipulacjami algorytmów. Prezydent Francji od kilku miesięcy heroicznie chwyta się konstytucyjnych uprawnień, po to, by krajem nie rządziły ugrupowania, które wygrały wybory. W Polsce rząd, który przejął instytucje państwowe niszczone przez lata rządów PiS-u, kontynuuje destrukcję niektórych z nich, powołując się na potrzebę sprawiedliwości i – a jakże – umocnienia demokracji.


Ten proces odbywa się nie tylko na poziomie poszczególnych państw, ale również w systemie międzynarodowym. Włochy, Francja, a ostatnio Polska zapowiadają jawne złamanie zobowiązań, gwarantując ochronę premiera Izraela przed nakazem aresztowania wydanym przez Międzynarodowy Trybunał Karny (to, czy wydanie nakazu było słuszne czy nie, nie ma tutaj znaczenia). Premier Węgier udziela azylu politycznego osobie podejrzanej w Polsce o zdefraudowanie publicznych środków i otwarcie podważa przepisy prawa Unii Europejskiej, do przestrzegania których zobowiązał się, wstępując do Wspólnoty.


O ważności wyborów prezydenckich ma decydować 15 najstarszych stażem sędziów Sądu Najwyższego. Zgodnie z tymi zasadami na pewno nie będzie to żaden z neosędziów.

Poprzez ignorowanie prawa międzynarodowego i zawartych przez państwa zobowiązań podważane są podstawy systemu budowanego na Zachodzie od czasu II wojny, systemu, który od 80 lat gwarantował milionom ludzi życie w kokonie historii: świecie dostatku i pokoju nieznanych wcześniej w tak długim okresie historii cywilizacji. Perspektywa rozpadu Unii Europejskiej w znanej nam formie nie jest dziś niemożliwa. Od czasu wojny starcie wojenne między dwoma państwami demokratycznymi było nie do pomyślenia. Jak długo tak będzie?


Wojna wszystkich ze wszystkimi jest dziś naturalnym środowiskiem medialnym.

Tych napięć nie da się rozwiązać przy użyciu najpopularniejszych obecnie narzędzi debaty publicznej: oburzenia albo ironii. Musk i Zuckerberg już walą na odlew. Nie muszą udawać: chodzi o jeszcze więcej pieniędzy i jeszcze więcej władzy. W imię wolności, walki z cenzurą i szaleństwami woke’izmu socjalmedialna agora zmienia się w ściek, w którym znikają wszelkie tamy dla nienawiści, przemocy i trucizny. Ale przy okazji oburzenia na ekscesy technologicznych oligarchów polski rząd próbuje przepchnąć przepisy, w ramach których bez orzeczenia sądu można będzie kneblować niewygodnych autorów.


Zarzuty o hipokryzję wysuwane wobec Elona Muska czy Marka Zuckerberga albo obawa przed wpływami niewybieranych i nieweryfikowanych przez nikogo miliarderów na sposób, w jaki komunikuje się większość globu, są zasadne. Kolejni technologiczni oligarchowie amerykańscy (Jeff Bezos, Sundar Pichai, Sam Altman, Tim Cook, Satya Nadella) w ostatnich tygodniach przed inauguracją podarowali Trumpowi fortunę (sam Microsoft Nadelli ofiarował milion na fundusz inauguracyjny nowego prezydenta). Warto pytać, co dostaną w zamian.


Listopadowe wybory federalne w Stanach Zjednoczonych kosztowały niemal 16 mld dolarów. Walka o Biały Dom to coraz droższy maraton, który uzależnia polityków od miliarderów i grup interesu. Czasem nie wiadomo, kto wypisuje czeki.


Równie zasadne jest jednak pytanie o to, czym właściwie różni się podjęta przez Elona Muska próba wpłynięcia na politykę niemiecką przed wyborami od lustrzanej próby deprecjonowania Trumpa ze strony mediów niemieckich – zarówno w ubiegłym roku, jak i przed poprzednimi wyborami. Nawet ci, którzy dziś krytykują polaryzację polityczną, woke’izm i inne trucizny, które sączą się gęstą strugą w sieci, kwitną na tym bagnie. Przekonanie, że każda, nawet najmniejsza grupa ludzi dzieli się na opresorów i prześladowanych, nie jest wcale ograniczone do wyznawców woke’izmu. Wojna wszystkich ze wszystkimi jest dziś naturalnym środowiskiem medialnym – również mediów zwanych „tradycyjnymi” – i staje się naturalnym stanem demokracji medialno-emocjonalnej.


Możemy się zżymać na wezwanie Muska, by Ameryka wyzwoliła brytyjski lud spod władzy „tyranicznego reżimu”, albo na jego wywiad z liderką niemieckiej partii o korzeniach rewizjonistycznych i rasistowskich. Możemy wyśmiewać ideę „powrotu do korzeni” Marka Zuckerberga, która w praktyce stanowi zezwolenie na sączenie trucizny na Facebooku i Instagramie bez jakichkolwiek ograniczeń. Ale warto się zastanowić, co tak naprawdę w obu tych postaciach nas oburza.


Przypadek Zuckerberga i innych oligarchów technologicznych jest prosty. Chodzi im o brutalną walkę o władzę, której wynikiem ma być powiększenie ich bogactwa i sfery wpływów. Kwestia krytyki Muska za mieszanie się w politykę nie jest już tak oczywista. Ma on prawo do najbardziej skrajnych poglądów i zapraszania do swoich wywiadów, kogo zechce, nawet najbardziej podejrzanych typów. Wolę żyć w systemie, który gwarantuje mu taką możliwość, niż w świecie, gdzie prawem do dyskusji dysponuje urzędnik. Nie wolno nam nie dostrzegać, że obecny moment przesilenia i kryzysu kulturowego wykorzystywany jest przez polityków i ideologów broniących starego świata wyłącznie w obawie przed utratą władzy i przywilejów. A przy tym często stosują metody podobne do tych, których przez lata krytykowali. Przykład Polski i rządu, który pod pozorem wprowadzania unijnej dyrektywy DSA zostawia miejsce na cenzurowanie treści przez urzędnika (prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej, który mógłby bez decyzji sądu i w trybie ekspresowym wskazywać platformom internetowym treści do zablokowania), jest tutaj bardzo znaczący.


Czy demokracja liberalna ma jeszcze szansę w starciu ze swoją medialno-emocjonalną odmianą? W idealnym świecie prawdopodobnie dawałby ją system globalnych regulacji wprowadzanych z poszanowaniem podstawowego prawa użytkowników nowych technologii, czyli prawa do wolności słowa. Jednak takiego procesu nie da się dziś przeprowadzić.


Gdy europejscy politycy próbują dziś zrozumieć fenomen wpływów Rosji, zwracają uwagę głównie na narzędzia: TikTok i dezinformację. Tymczasem przykład Bułgarii, Mołdawii i Rumunii pokazuje, że także lokalne elity pracują tam – choć niechcący – na sukces Kremla. Czy ten region uwypukla bolączki całej Europy?

Po pierwsze, okres beztroskiej globalizacji mamy już za sobą. Dziś coraz częściej koncentrujemy się na jej negatywnych skutkach, zapominając, swoją drogą, o tym, jak wiele dobra uczyniła miliardom ludzi na całym świecie. Po drugie, przy obecnym postępie technologicznym regulacje nie są w stanie nadążyć za zmianami w obrębie dziedzin, które mają regulować. Co nie znaczy, że nie należy podejmować prób ograniczania wpływów niewybieranych oligarchów technologicznych. Czy Unia Europejska i jej instytucje są w stanie zakończyć takie próby sukcesem? Dotychczasowe doświadczenie daje pewne nadzieje, co nie zmieni jednak faktu, że pod naporem nowych technologii demokracja liberalna kurczy się i zmienia w odmianę, której wpływu na ludzkość nie jesteśmy w stanie w pełni przewidzieć.


Nie wolno też godzić się na naprawianie demokracji przez łamanie jej zasad, bo to prowadzi do jeszcze większego chaosu i zapętlenia, odsuwając tylko na chwilę rozwiązania, których domaga się elektorat i które i tak nastąpią – chyba że demokratyczne rządy wyprowadzą wojsko na ulice. Wpływy polityczne partii antysystemowych rosną w całym zachodnim świecie (obecnie Polska jest jednym z nielicznych wyjątków) i działania prawne albo polityczne nie powstrzymają tego wpływu. Co najwyżej będą potęgowały kryzys i brak zaufania ludzi do wymiaru sprawiedliwości i psuły życie publiczne. A AfD i BSW w Niemczech, Zjednoczenie we Francji, Partia Wolności w Holandii i tak będą rosły w siłę.


W dawnych czasach, gdy barbarzyńcy z północy zagrażali cywilizacji, Rzymianie, Chińczycy, Persowie budowali mury i chowali się za nimi, oddając się wygodnemu życiu i samorealizacji. To już nieaktualne – nie ma takiego muru, który odgrodzi nas skutecznie od sieci. Jednak zamiast panikować, powinniśmy się przyglądać postępom nowej demokracji i oceniać zarówno jej dobre, jak i złe strony, stawiając czoła obu. Bo, jak śpiewał jeszcze inny poeta w zupełnie innych okolicznościach: „czasy nadchodzą nowe”.


https://www.tygodnikpowszechny.pl/co-sie-dzieje-z-demokratycznym-swiatem-idzie-fala-wieksza-od-trumpa-189555?


#polityka #wiadomosciswiat

Komentarze (2)

cweliat

@smierdakow bardzo dobry tekst ale niestety c⁎⁎j wie jak zyc. Ja nie mam w rekach wladzy, ktorej chce bronic, a i tak zmiany na swiecie mi sie wydaja zdecydowanie negatywne

Zaloguj się aby komentować