Czego nie wiemy o życiu ptaków w mieście.  Fragment książki.

Czego nie wiemy o życiu ptaków w mieście. Fragment książki.

wyborcza.pl
Dość obszerny fragment książki, która jest pisana dla ludzi, którzy interesują się w jakimś stopniu otaczającą nas zwierzętarnią, wszelkiej maści. Chyba się na to szarpne...
Nagle coś kwili na ziemi pod gniazdem z pisklętami: dorosła pokrzewka, udając kulawą, ucieka przede mną, kusząc łatwym łupem.
Lot z pokarmem do gniazda to ruch jedyny w swoim rodzaju. Odbywa się po trajektorii troski. Myślę tu o małych ptakach, o sikorach, mazurkach, kopciuszkach. Ale też o tych większych – takich jak kos czy sójka, o drapieżnych – jak choćby krogulec. A nawet o owadach.
Pełzacz ogrodowy, wróbel i mazurek latają po pokarm dla piskląt na odległość mniej więcej pięćdziesięciu metrów. Sikora modra pokonuje od pięćdziesięciu do stu. Bogatka w Lesie Bielańskim – średnio sto metrów, szpak nawet pięćset. Mewy potrafią przynosić jedzenie z wysypisk śmieci oddalonych o kilka kilometrów od gniazda, w jeszcze dłuższą drogę wybiera się niekiedy sokół wędrowny. Jednak nikt nie pobije jerzyków, którym zdarza się szukać jedzenia setki kilometrów od domu. Aby zdobyć pokarm dla młodych, potrafią ot tak polecieć z Warszawy do Sztokholmu.
.
Sikora modra posila się wśród młodych i miękkich jeszcze liści lipy. Jej sposób poszukiwań przypomina kontrolowane spadanie: zgrabnym zeskokom towarzyszą artystyczne machnięcia skrzydeł. I tak aż po dolne partie korony, coraz bliżej, na wyciągniecie ręki. Zabawnie obserwować, jak stojąc na jednej łapce, drugą przyciąga sąsiedni liść. Ogląda go dokładnie od dołu do góry w poszukiwaniu złóż owadzich jaj. Pomagają jej w tym wyspecjalizowane oczy, którymi widzi jak przez lupę. Pod jednym z listków znajduje gąsienicę. Nie połyka od razu – co zapowiadał jej zapał – lecz przytrzymując ją między palcami, wyjada metodycznie od środka. Jakby jadła prosto z opakowania. Podnoszę porzuconą skórkę i rozgniatam między językiem a podniebieniem. Zrazu smakuje nieźle, dopiero potem daje się wyczuć gorzkawy smak. Czyżby z tego powodu ptak zostawił tyle jedzenia?
Spędzamy tak razem blisko dwadzieścia minut. Nagle sikora startuje w stronę zejścia do stacji metra i znika w rogu parku. Biegnę jej śladem, potrącając przechodniów i płosząc gołębie na deptaku. Czas najwyższy: modraszka siedzi u wlotu do dziupli, by za moment dać w nią nura. Dziupla czernieje w wierzchołku lipy, na wysokości pięciu metrów, doskonale ukryta pośród liści. Obserwuję to wszystko, stojąc w ciżbie pasażerów i przechodniów na przystanku autobusowym Metro Świętokrzyska 03.
Po chwili ptak niebieszczy się już na sąsiednim drzewie. Zdradza dużą ruchliwość, jak gdyby bogata choreografia pozwalała mu obserwować liście z różnych perspektyw, jak gdyby łatwiej było ruszyć ciałkiem niż głową. Coś uważnie studiuje: to przykłada, to odsuwa oko od powierzchni szerokiego liścia. Jedno mrugnięcie i jest już w dziupli z powrotem.
A zatem rodzic, który karmi młode. Wiem – bo wlazł do środka cały. Gdyby to był samiec, który dokarmia samiczkę wysiadującą jajka, co sikory mają w zwyczaju, podałby jej pokarm z zewnątrz albo wywabił z gniazda cichym śpiewem na gałąź. Płci nie da się określić po wyglądzie, on i ona wyglądają tak samo. A to, że napotkana modraszka śpiewa, wcale nie oznacza, że jest samcem, jak sądziliśmy przez lata. Samiczki modraszek też śpiewają. Podobnie jak większość gatunków z podrzędu śpiewających (Oscines), do którego należą sikory.
.
Lipę z dziuplą za przystankiem wybrała ona i to ona zbudowała w niej gniazdo. Tę niełatwą decyzję poprzedziło jednak wiele wspólnych inspekcji. Setki ruchów głową, spojrzeń i pisknięć. Od pierwszych dni kwietnia, codziennie – krótko po przebudzeniu – sikora przylatywała tu z dziupli noclegowej i składała jedno jajko. Białą kuleczkę o wadze grama: jednej dziesiątej wagi własnego ciała. Po złożeniu jajka (co zajmuje jakieś pół godziny) przykrywała je szczelnie puchem i leciała żerować aż do wieczora. Przez dwa tygodnie złożyła od dziesięciu do piętnastu jaj – więcej niż waży sama.
Musiała wtedy sporo jeść. Nic więc dziwnego, że on towarzyszył jej cały dzień, proponując różne przysmaki, wśród których mogły być nawet fragmenty muszli ślimaka (zasobne w wapń potrzebny do budowy skorupki). Spali jednak w osobnych dziuplach. Dorosłe sikory się nie przytulają, są blisko tylko przez moment, kiedy samczyk przysiada czy też lawiruje na niej sekundę-dwie i całują się delikatnymi zakończeniami układów rozrodczych.
Kiedy poczuła pod brzuszkiem już dziesięć, a nawet i piętnaście białych pastylek (ile dokładnie, nie dowiemy się nigdy), rozpoczęła wysiadywanie, które zakończyła raptem kilka dni temu. Ogrzewała zarodki temperaturą nawet 41 stopni Celsjusza, przez kolejne dwa tygodnie od momentu złożenia ostatniego jajka. Tym razem się udało. Ale przecież zdarza się, że ktoś przychodzi, wycina drzewo, które tak długo wybierała, albo krzewy, z których zbiera pokarm.
„I to wszystko pan tutaj zaobserwował? Za przystankiem?" – zapytała z niedowierzaniem starsza pani, której na przystanku Metro Świętokrzyska 03 opowiedziałem wiosnę u warszawskich sikor. Spodobało jej się na tyle, że zaczekała na następny autobus.
.
Świadomi wzajemnej obecności, dość długo czekamy razem. Znam dobrze tę wronę, to Sąsiadka. To pod jej gniazdem siadam, gdy obserwuję modraszki z budki lęgowej. Szedłem za nią aż na mały trawnik otoczony krzewami tawuły. I spłoszyłem. Usiadła na klonie obok. Od razu obejrzałem miejsce, w którym drapała. Ostatnio znalazłem rozgrzebane mrowisko, jeszcze wcześniej kilka starych ziaren ryżu, ale tym razem niczego nie ma. Przysiadam więc na ławce i zerkam. Wrona wie, że ja wiem – że się domyślam. I czeka. Wokół toczy się słoneczny przedwakacyjny dzień, ale z jakiegoś powodu czuję lekki niepokój.
Kilka tygodni wcześniej na placu Defilad w biały dzień wrona siwa usiadła przed pięknym szczurem. Sympatyczny gryzoń porzucił obwąchiwanie i choć zaskoczony, spojrzał bez strachu na ptaka. Wrona stała pewnie, zachowując jednak dystans ucieczki. Nie trwało długo, gdy drugi ptak wylądował na plecach szczura i jednym uderzeniem wielkiego dzioba (ostre narzędzie o długości czterech centymetrów) w potylicę albo podstawę czaszki zabił gapę. A potem obie zwyczajnie go zjadły.
Wrony polują nie tylko na szczury. Polują również na chore gołębie, podloty ptaków, nawet młode jeże. Pustoszą gniazda małych wróblaków, rozkopują mrowiska i dłubią w martwym drewnie jak dzięcioły. W ekosystemie miasta odnajdują się więc doskonale.
Tymczasem moja Sąsiadka na klonie porusza się lekko, wciąż – jak czuję – nie spuszczając ze mnie wzroku. Odwzajemniam jej uwagę, wiedząc, że nie mam szans: ptaki potrafią ostro widzieć w trzech punktach jednocześnie, a do tego rejestrować ruch. Obserwuje mnie, patrząc w drugą stronę. Dziś rano widziałem inną siwuchę. Leciała z czymś czerwonym w dziobie i ukryła łup w kielichowatym rozgałęzieniu pędów klonu. Po czym odleciała. Może tu dzieje się coś podobnego? Postanawiam oddalić się nieco i z daleka czekać na rozwój wydarzeń.
W parku można czasem spotkać sympatyczną seniorkę z pieskiem. Kiedyś rzucała psią karmę pupilowi, z czego, zachowując odpowiedni dystans, korzystały też dwie wrony. „Nazywam ją Wrosia, sama przylatuje na mój widok" – chwali się kobieta znajomością ze śmielszą z wron.
Coś podobnego zdarzyło się w parku Skaryszewskim. Panią Klaudię zwyczajnie wzruszył widok czterech wron siwych, jak jej się wydawało – głodnych. Podzieliła się więc z nimi fasolą z kanapki. Gdy przechodziła tamtędy następnego dnia, poczuła uderzenie w kieszeń, z której wczoraj wyjęła posiłek – wrona poznała ją i domagała się pokarmu. Trzy dni później, kiedy poszła je nakarmić, spotkała znajome cztery wrony, nad ciałem gołębia. Nie miał głowy. Nie wiadomo jednak, czy to one go zabiły.
W końcu Sąsiadka zlatuje na trawnik. W to samo miejsce, z którego ją spłoszyłem. Ruszam w jej stronę, nie spuszczając z oka czarnej głowy. Ptak podskakuje w rytm synkopy kilka razy w kierunku tawuł otaczających z trzech stron prostokąt trawnika. Siada na jednym z krzewów, z trudem łapiąc równowagę, i… ucieka na mój widok, choć jestem jeszcze daleko. Dostrzegła mnie z około trzydziestu metrów.
W miejscu, gdzie siedziała, znajduję gniazdko pokrzewki. Starannie uwity model dziury dopasowany do mieszkańców. Wewnątrz kuli się pięć piskląt przezroczystych niczym różowe żelki. Słońce dosłownie przez nie prześwieca. Już wiem, co rano inna siwucha chowała na gałęzi. Nagle coś kwili na ziemi pod gniazdem, dorosła pokrzewka, udając kulawą, ucieka przede mną, kusząc łatwym łupem.
Nie idę za nią, siadam na ławce. Wrona na klonie. Kiedy niemal dwie godziny temu się tu zjawiłem, jakoś nazbyt szybko czmychnęła z domniemanego mrowiska. Czyżby mnie poznała? Czy była to ta sama, którą spłoszyłem przedwczoraj znad podlota szpaka? Dosłownie wyjąłem go z jej dzioba.
Siedzę długo. Wiem, że jeśli odejdę, wrona zabije wszystkie pisklaki pokrzewki kapturki. I że nic nie da się z tym zrobić. Próbuję patrzeć na ptaki jak na strumień materii i energii, ale wciąż widzę jedynie pisklęta. Chciałbym być jak ten mężczyzna, który przykrył kurtką małego jeża, kiedy zaatakowały go dwie wrony przy Makuszyńskiego na Bielanach. Przykrył go ubraniem i odniósł w bezpieczne miejsce. Uległ złudzeniu, że takie istnieją.
Książka Michała Książka „Atlas dziur i szczelin" ukaże się 14 czerwca w wydawnictwie Znak.
#ksiazki #zwierzeta

Komentarze (1)

Zaloguj się aby komentować