37 799,99 + 7,12 + 21,37 = 37 828,48
No to, że tak powiem, niewiele się zmieniło. Lenia jak miałem, tak mam xD
Do tego stopnia, że jak wczoraj sobie planowałem jakąś połóweczkę strzelić, tak pierwszy raz obudziłem się o 5, ale nie ot tak sobie tylko obudzony zostałem przez nawoływanie "tatuuusiuuu, tatuuusiuuuu"... no i musiałem pójść do młodego się przytulić. I tak sobie wstałem o 7 xD
I to by nie było jakieś tragiczne - ale tu pogaduszki z żoną, tu kawka, tu cośtam, śmośtam, zrobiła się 8 rano... i po chwili już była taka pora, że stwierdziłem że jedyne na co mnie stać czasowo to lokalny parkrun na który ledwo-ledwo zdążę
Potruchtałem, zdążyłem (w końcu mam do niego ledwie kilometr z groszami), przywitałem się ze wszystkimi znajomymi i w miarę wyluzowany sobie poleciałem. Nie liczyłem na żadne rekordy - nasz parkrun to jest ciężki kawałek chleba, łącznie 80m przewyższeń, 4 pętle z nawrotkami i mnóstwem ostrych zakrętów, miejscami szuter, wszędzie liście. Ale mimo że wystartowałem dość luźno to potem jakoś nabrałem wiatru w skrzydła, w dodatku gonił mnie taki jeden któremu starałem się uciekać... i koniec końców zrobiłem swój PB na tym parkrunie - 22:20
Po parkrunie było buzi-buzi z koleżankami, piąteczki z kolegami i podreptałem z powrotem do domu, żeby się w miarę pozbierać do standardowej wyprawy cmentarnej.
Postanowiłem, że w niedzielę się odkuję z dystansem - myślałem o papatonie albo i czymś dłuższym. Ale gdy przyszło co do czego, to wczoraj przekiblowałem do późnej nocy i do łóżka położyłem się o 1:30... więc rzecz jasna nic nie wyszło z mojej pobudki - ani o 5, ani o 6 xD Wstałem dopiero o 7, w zasadzie razem z całą rodzinką. Szybka kawa z żoną... i żadnego wychodzenia, jeszcze przynieść jajka i wodę z piwnicy, znieść pranie do pralni, młody się aktywował i chce śniadanie, trzeba zmienić baterię w pasku HRM, przepleść sznurówki by w końcu założyć micoacha do głównych butów - i masz, wybiegłem po 8 rano
Jedno co dobre, to nie musiałem się jakoś strasznie spieszyć z powrotem, bo wiedziałem że raczej nie ma szans na duże rodzinne śniadanie. Po drodze miałem jeszcze odwiedzić aptekę i piekarnię - ale już widziałem że będzie mi się fajnie biegło, pogoda była idealna i samopoczucie świetne. Apteka załatwiona na 4. kilometrze, piekarnia na 6. - i już plecaczek nieco ciążył. Ale nadal biegło się dobrze, miałem wyjątkowo wysoką kadencję - cały czas powyżej 190, pewnie dlatego że od dwóch dni gra mi bez przerwy w głowie nowy hicior Electric Callboy
Doleciałem do wałów wiślanych, gdzie było cudnie - niewielki zefirek, promienie Słońca pieszczące twarz. Wyjątkowo pusto było tym razem - minąłem tylko 5 rowerzystów, tyluż biegaczy i jednego spacerowicza. Patrząc na dystans wiedziałem, że nie ma innej opcji jak papaton - już numer 135
Leciało mi się cały czas świetnie, jak wleciałem w Lasek Mogilski to mi ciutkę tempo spadło, ale nie jakoś znacząco. Potem były pola między Laskiem a kombinatem, aż doleciałem do tuneli pod S7 i wybiegłem tuż przy kombinacie, a przeleciawszy koło Kopca Wandy doleciałem do budowanej i częściowo uruchomionej S7. Ponieważ nadal działa na pół gwizdka (ruch w obie strony puszczony jedną nitką i pobocze odgrodzone pachołkami) to nie zastanawiając się wiele przeskoczyłem przez bariery i sobie pomknąłem w stronę domu. Po chwili musiałem przeciąć drogę - co nie było problemem ze względu na znikomy ruch - i wpadłem już na piękną dwupasmówkę, która w sumie mogłaby być otwarta ale jeszcze czeka na dokończenie węzła. Po drodze spotkałem jakiegoś samotnego geodetę, który coś tam jeszcze obmierzał - widocznie nie miał już siły siedzieć z rodziną
Doleciałem do miejsca, gdzie z S7 można bez przeskakiwania głębokich rowów wskoczyć na chodnik i już dodreptałem do osiedla i do domu. Dystans wszedł idealnie. Tempo zaskakująco dobre jak na losowy papaton - 5:02 min/km. Żeby to był efekt treningu to byłbym zadowolony, ale że nie panuję nad tempem to po prostu to zaakceptowałem
No to na chwilę spokój, papaton zaliczony i mogę sobie spokojnie dreptać krótsze dystanse.
Miłej niedzieli!
#sztafeta #bieganie #2137

