1651 + 1 = 1652
Tytuł: Pyłek w Oku Boga
Autor: Larry Niven, Jerry Pournelle
Kategoria: fantasy, science fiction
Wydawnictwo: Vesper
Format: książka papierowa
ISBN: 9788377314920
Liczba stron: 864
Ocena: 7/10
Zacznę tam, gdzie zwykle powinno się to robić, czyli od samego początku. W tym przypadku była to lista postaci rodem z jakiegoś dramatu oraz uproszczona chronologia świata sprzed wydarzeń przedstawionych w książce; wspomniane w niej światło z Mote - a zwłaszcza fakt jego nagłego zgaśnięcia po latach emisji - natychmiast budzi w człowieku ten najlepszy typ ciekawości. Byłem wciągnięty, a historia nawet się jeszcze na dobrą sprawę nie rozpoczęła.
Centralną postać stanowi Roderick Blaine, czyli drugi najważniejszy człowiek na okręcie MacArthur - jednak nie na długo. Po wykryciu zbliżającego się do układu obcego obiektu krążownik zostaje oddany pod jego dowództwo z rozkazem przechwycenia lub - w przypadku wykazania jednoznacznie wrogich intencji - zniszczenia przybysza. Po brawurowej, ryzykownej i niestandardowej operacji udaje się zrealizować opcję pierwszą. Osoby decyzyjne, zaniepokojone odmiennością obcego oraz technologią dostępną jego gatunkowi, nie mają innego wyboru jak wysłać wyprawę w celu nawiązania pierwszego kontaktu z innymi rozumnymi istotami. Blaine pozostaje kapitanem MacArthura, jednakże całej ekspedycji przewodzi Kutuzow na pokładzie, a jakże, Lenina. W tle powyższych wydarzeń przewijają się aspekty raczej przyziemne, lecz nie mniej istotne jak choćby stare (nie)dobre politykowanie, podejście "nie chcem, ale muszem", rebelie, obozy jenieckie, eksperymenty mające na celu uzyskanie superżołnierzy (wspomniane absurdalnie szczątkowo) itd. W tym momencie nie są one jakoś bardzo porywające - później zresztą też - ale kładą konieczne fundamenty dla dalszych fragmentów książki. No i tutaj kończy się wstęp do świata przedstawionego i zaczyna to, po co zainteresowani tutaj przyszli.
W całym "akcie" poświęconym kontaktowi niezmiernie przeszkadzają mi dwie rzeczy: 1. nadmierne zaufanie nie tyle bezpośrednio do obcych, co w samą ideę bezproblemowego porozumienia i współpracy, frywolne podejście do procedur i brak dyscypliny, a także, w odniesieniu do wszystkich ww. aspektów, sinusoidalne wręcz podejście do nich. Raz bierzemy bez żadnej kwarantanny obcego na pokład z istotami, które uważamy za jego zewnętrzne pasożyty, a innym razem otwieramy pół okrętu na próżnię, by pozbyć się szkodników. Raz pozwalamy nieoficjalnie więzionemu muzułmańskiemu kupcowi swobodnie harcować i wikłać się w działania, które miały szanse obrócić wszystkie działania ekspedycji w drobny mak, a innym razem każemy wszystkim zdolnym wojownikom zamykać się w pancerzach i strzec każdych drzwi. Wszystkie te niekonsekwencje okropnie rażą w oczy. Albo jesteśmy służbistami i działamy według ściśle określonych surowych procedur, albo nie, a nie uprawiamy jakieś widzimisię. 2. kontakt z obcymi, a raczej ich niemal bezproblemowe zrozumienie naszej mowy, zarówno werbalnej jak i ciała, przebiega absurdalnie szybko i do samego zakończenia historii niezmiennie wybija z immersji. Wg mnie kontakt z obcymi powinien z definicji być okupiony grosem pomyłek i obarczony ciągłą niepewnością; nie trzeba przecież wszystkiego opisywać, tylko można zafundować czytelnikowi time-skip i streścić co ważniejsze przełomy.
Czego by jednak nie mówić, fakt, że obcy nas rozumieją, nawet bardzo dobrze (przynajmniej w sposób powierzchowny), a my ich nie, wprowadza właśnie wspomnianą dozę niepewności, choć trochę innego rodzaju niż miałem na myśli te kilka linijek wyżej. Wartym wspomnienia jest również to, że mimo wszystkich różnic dzielących motów i ludzi, oba te gatunki łączy znacznie więcej, niż można by dostrzec na pierwszy rzut oka.
Całkiem sporo stron poświęca się dosyć mdłemu dyskutowaniu o "korzystnej dla obu stron wymianie technologii w taki sposób, by wprowadzone nowe techniki nie stanowiły dla populacji szoku i na dłuższą metę nie prowadziły do powstawania nierówności lub upadków pewnych sektorów". Do tego właśnie były potrzebne fundamenty wspomniane pod koniec drugiego akapitu. Z jednej strony były to ustępy o ciekawym potencjale, istotne z punktu widzenia rządu i jego kontroli, jak i populacji i jej dobrobytu, ale przedstawione w sposób raczej suchy i nudny.
Generalnie brak tej książce swoistego pazura i jaj; utrzymana jest ona w konwencji, powiedziałbym, dżentelmeńskiej - wszyscy mówią do siebie per "Pan", jedyna (co samo w sobie zakrawa o lekką parodię, choć patrząc na rok powstania książki, już mniej) kobieta na pokładzie traktowana jest jak dama (choć zakładam, że to głównie ze względu na koneksje), ale i tak wszyscy mają utajoną chcicę. Sam wątek romantyczny, dzięki bogu, w ogóle nie leci w opisy, ale i tak jest zupełnie niepotrzebny, nie wynika znikąd i do niczego nie prowadzi. Cały ten manieryzm ani mnie grzeje, ani ziębi - jest po prostu cechą.
Książka ta na wyższą ocenę nie zasługuje, już prędzej na niższą: za dużo tu niekonsekwencji, infantylności i głupotek. Jednakże niektóre elementy wyszły całkiem nieźle i w ogólnym rozrachunku nie uważam czasu spędzonego z nią za stracony.
Wygenerowano za pomocą https://bookmeter.xyz
#bookmeter #ksiazki #czytajzhejto #larryniven #jerrypournelle #wymiaryvesper #vesper #ksiazkicerbera
