Front Bałkański w I wojnie światowej część 24, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916


#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik


Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik


Była siódma rano w piątek 26 listopada 1915 roku, kiedy rozpoczęliśmy marsz przez góry do Scutari. Pomimo przygnębiających okoliczności, oddział lotniczy był w dobrych nastrojach z powodu perspektywy powrotu do Francji po roku trudów w serbskiej kampanii. W Lioum-Koula mieliśmy zniszczyć samochody przed wyruszeniem w 120-milową podróż. Musieliśmy jednak rozpocząć ceremonię przedwcześnie, ponieważ sześć mil od startu jeden z silników się zepsuł. Ponieważ nie było ani czasu, ani ochoty na jego naprawę, pojazd, dziesięciotonowa ciężarówka, został ręcznie zepchnięty na pole przy drodze, zalany benzyną i podpalony. Chwilę później płonął wesoło, podczas gdy nieposkromione młode duchy oddziału wykonały wokół niego taniec wojenny, uroczyście intonując „Marsz żałobny” Chopina. Ale to w Lioum-Koula mieliśmy wielkie feu d'artifice[fr. ognie sztuczne]. W pobliżu mostu przez Drin prawy brzeg rzeki opada gwałtownie o prawie 150 stóp. Jeden po drugim ogromne samochody zostały oblane benzyną i podpalone. Szoferzy skierowali się prosto w stronę przepaści, wyskakując, gdy samochody wystrzeliły nad nią. Ogromne ciężarówki stoczyły się na dno, gdzie utworzyły płonący stos.


Dwanaście godzin później zobaczyłem tłum 500 wynędzniałych austriackich więźniów zgromadzonych wokół zgliszczy. Wczołgali się na dół, by się ogrzać i upiec kawałki mięsa wycięte z martwych koni w ogniu, który kosztował Republikę Francuską ćwierć miliona franków. Resztę krajobrazu przesłaniała wirująca zamieć, przez którą przelatywały ogniste języki płomieni. Co jakiś czas eksplozja zbiornika z benzyną rozpraszała Austriaków, ale pokusa ciepła okazała się dla nich zbyt wielka i wkrótce wracali. Pięć minut po tym, jak ostatni wóz znalazł się nad przepaścią, major Vitrat zebrał swoich ludzi, dał znać swojej straży przedniej i tylnej, rzucił słowo „en avant marche”[fr. naprzód marsz] i kolumna ruszyła przez padający śnieg w pierwszy etap swojego długiego marszu. Zamierzaliśmy towarzyszyć jej do Scutari, ale okazało się, że wóz z naszym bagażem i jucznym koniem, który opuścił Prisrend poprzedniego dnia, nie dotarł na miejsce. Pojawił się dopiero o piątej wieczorem, a ponieważ szalała wtedy gwałtowna burza śnieżna, nie chciałem podejmować się wspinaczki w ciemności, aby spróbować znaleźć francuski biwak. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak dołączyć do sztabu głównego.


Wydarzeniem dnia było przybycie wojewody Putnika. Weteran, marszałek polny, od lat był udręczonym astmatykiem. Od dwóch lat praktycznie nie opuszczał swojego pokoju. Zawsze utrzymywał w nim temperaturę 86 stopni Fahrenheita[3_0°C]. Siedmiodniowa podróż w góry w lektyce, niesionej przez czterech żołnierzy, musiała być dla niego strasznym przeżyciem. Ale zdobycie ukochanego marszałka przez Niemców Serbowie uznaliby za narodową katastrofę. Następnego dnia nadal padał śnieg, a wyruszenie do Scutari opóźniło się o kolejne dwadzieścia cztery godziny. Ponieważ dwa lata wcześniej, podczas kampanii albańskiej, Serbowie zburzyli wszystkie domy w Lioum-Koula z wyjątkiem czterech, zakwaterowanie było ograniczone. Znalazłem zakwaterowanie w ogromnym namiocie amunicyjnym. Dowodzący nim żandarm sprzeciwił się paleniu przeze mnie papierosów, co według niego było surowo zabronione przez regulamin, ale nie powiedział nic na temat świec płonących na skrzynkach z nabojami, ani lampy spirytusowej na skrzynce z napisem „pociski”, nad którą żona pułkownika przygotowywała herbatę. Kiedy zwróciłem mu na to uwagę, oświadczył, że regulamin milczy na temat świec i lamp spirytusowych, ale wyraźnie wspomina o papierosach. Przez cały dzień i noc oddziały zmierzające do El-Bassan przelewały się przez Lioum-Koula. Ponieważ nie mieliśmy nic do roboty, wyszedłem na spacer około pięciu mil wzdłuż drogi. Co około pięćset metrów natrafiałem na martwe ciała ludzi, którzy padli z zimna lub wyczerpania. Wracając, natknąłem się na kapitana Piagge, angielskiego oficera w serbskiej służbie, którego spotkałem na stacji kolejowej w Prisztinie, gdy wyjeżdżał, by wziąć udział w ostatniej desperackiej próbie ataku na Uskub. Kiedy widziałem go po raz ostatni, jego sekcja karabinów maszynowych liczyła około osiemdziesięciu czterech ludzi. W Lioum-Koula zmniejszyła się do dwudziestu sześciu. Miał jednak wszystkie swoje karabiny nienaruszone i jak się później dowiedziałem, bezpiecznie dostarczył je do El-Bassan. Jak mi powiedział, cierpienia Serbów w górach Katczanik były straszne. Jego sekcja, po całym dniu spędzonym w zamieci na stacji w Prisztinie, o północy, przy temperaturze znacznie poniżej zera, została załadowana na otwarte wagony i wyruszyła w sześciogodzinną podróż na linię walk. Mężczyźni nie mieli nic do jedzenia oprócz chleba kukurydzianego i kilku surowych kapust. Gdy tylko opuścili pociąg, rozpoczęli marsz w góry. Początkowo odnosili sukcesy, wypierając Bułgarów z jednego grzbietu górskiego po drugim. Ale zmęczenie i niedostatek wkrótce dały o sobie znać i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin jego ludzie walczyli do upadłego i nie pozostało im nic innego, jak wycofać się na Prisrend. Prawdopodobnie od czasu przekroczenia Alp przez Napoleona nie podjęto takiej ekspedycji wojskowej, jak przemierzenie albańskich gór przez sztab główny i resztki armii serbskiej. Ale Napoleon odbył swój marsz po długich i starannych przygotowaniach, podczas gdy nieszczęśni Serbowie rozpoczęli swój marsz, gdy ich armia była w ostatnim stadium nędzy, bez jedzenia, w mundurach w łachmanach i z całkowicie niewystarczającymi środkami transportu. Widok Lioum-Koula w przeddzień wyruszenia był wyjątkowy. Na zboczach gór w promieniu wielu kilometrów widać było tylko niekończące się ogniska. Powstały one w wyniku spalenia tysięcy zaprzęgów, które nie mogły jechać dalej, ponieważ droga dla pojazdów kończy się w Lioum-Koula. Na szczęście burza śnieżna się skończyła, a po niej nastąpiło wspaniałe słońce._


Następnego ranka o dziewiątej wyruszył Sztab Główny. W jego skład wchodziło 300 osób i 400 jucznych zwierząt. Droga wiła się wzdłuż brzegów rzeki Drin, którą trzeba było dwukrotnie przekroczyć za pomocą malowniczych starych jednoprzęsłowych tureckich mostów, zniszczonych w celu utrudnienia bułgarskiego natarcia. Pierwszym popełnionym błędem było przewożenie na czele orszaku lektyki feldmarszałka Putnika. Za każdym razem, gdy zatrzymywał się, aby zmienić jego nosicieli, co następowało co piętnaście minut, cała dwumilowa procesja, podążająca w jednym szeregu, również musiała się zatrzymać. W rezultacie, zamiast dotrzeć do Spas przed zachodem słońca, dotarliśmy do wioski u podnóża góry dopiero po zapadnięciu zmroku. Tutaj odbyła się długa narada, czy powinniśmy biwakować w wiosce, czy podjąć wspinaczkę górską w ciemności. Po trwającej trzy kwadranse dyskusji, podczas której masa ludzi i zwierząt stała trzęsąc się z zimna, zdecydowano się na to drugie rozwiązanie. Była to jedna z najbardziej niezwykłych przygód, jakie kiedykolwiek miały miejsce. Wąska ścieżka o szerokości około czterech stóp, pokryta lodem i śniegiem, wiła się korkociągiem po ścianie klifu. Z jednej strony znajduje się skalista ściana, a z drugiej stromy spadek do rzeki Drin. Ta droga wije się i skręca pod różnymi kątami, i to właśnie nią ruszyliśmy w czarną ciemność, z lektyką generała Putnika wciąż na czele orszaku. Za każdym razem, gdy dochodziliśmy do zakrętu, manewrowanie nim było nieskończenie trudne.


Pewnego razu staliśmy przez trzydzieści pięć minut w lodowatym wietrze, słuchając ryku rzeki Drin, niewidocznej w czarnej przepaści 500 stóp poniżej. Konie ślizgały się i upadały w każdej chwili, a od czasu do czasu jeden z nich spadał w przepaść. To był cud, że nie zginęli ludzie. Dochodziła dziesiąta, gdy zmęczeni, głodni i na wpół zamarznięci dotarliśmy na biwak w Spas. Tutaj okazało się, że choć obiad był gotowy od czwartej po południu, nie można było go podać, ponieważ wszystkie talerze i łyżki znajdowały się na jucznych zwierzętach, które pozostały w wiosce poniżej. Nie dotarły też namioty, a ponieważ w Spas znajduje się tylko pięć lub sześć chłopskich domów, zakwaterowanie było na wagę złota. Pułkownik Mitrovitch, szef mesy, powiedział nam, że zarezerwował dla nas pokój w gospodarstwie oddalonym o ćwierć mili.


W rzeczywistości dom był oddalony o dwie godziny drogi i zasypany śniegiem. Kiedy dotarliśmy tam o północy, odkryliśmy, że jest tam już prawie dziesięcioro lokatorów; ale przynajmniej mogliśmy spać na słomie przy kominku, zamiast w śniegu na zewnątrz. Następnego ranka wyruszyliśmy o szóstej, aby zdążyć przed głównym korpusem Sztabu Głównego. Dzień był wspaniały i powoli wspinaliśmy się stopa za stopą na pokryte chmurami szczyty gór. Szliśmy w górę i w górę, tysiące metrów. Co kilkaset metrów natrafialiśmy na ciała zamarzniętych lub zagłodzonych na śmierć ludzi. W pewnym momencie było ich czterech. Byli to skazańcy z więzienia Prisrend, którzy zostali wysłani w kajdanach przez góry. Zostali rozstrzelani za niesubordynację lub dlatego, że nie byli w stanie iść dalej.


Dwa inne prawie nagie ciała należały najwyraźniej do serbskich żołnierzy zamordowanych przez Albańczyków. W południe dotarliśmy na szczyt góry, omiatany wiatrem płaskowyż kilka tysięcy stóp nad poziomem morza. Przez pięćdziesiąt mil rozciągało się pasmo pokrytych śniegiem gór, których grzbietów nigdy nie deptała ludzka stopa. Nie było widać nic poza niekończącą się serią szczytów, błyszczących jak diamenty w blasku słońca. Scena była nieopisanie wspaniała i wyludniona. Po przejściu przez płaskowyż rozpoczęliśmy zejście, omijając krawędzie przepaści o ogromnej wysokości i przemierzając wąskie wąwozy biegnące między wysokimi ścianami czarnego bazaltu. Co kilkaset metrów natrafialiśmy na zwłoki serbskich żołnierzy, czasem pojedynczo, czasem w grupach. Jeden z nich najwyraźniej zasnął przy nędznym ognisku, które udało mu się rozpalić. Jego ciepło roztopiło śnieg, a woda spłynęła mu po stopach. W nocy, podczas snu, woda zamarzła i jego stopy zostały uwięzione w bryle lodu. Kiedy do niego dotarłem, wciąż oddychał. Od czasu do czasu poruszał się słabo, jakby próbował uwolnić stopy z lodowej powłoki. Nie byliśmy w stanie mu pomóc, był tak wycieńczony, że nic nie mogło go uratować. Jedyną uprzejmością, jaką można było mu wyświadczyć, byłoby zakończenie jego cierpień kulą z rewolweru. Ale ludzkie życie jest święte, więc nie pozostało nic innego, jak tylko przejść dalej i zostawić go, by oddychał po raz ostatni w tych wiecznych samotnościach. W tej części podróży kwestią życia i śmierci było dotarcie do końca Etapu i znalezienie schronienia. Gdyby zaskoczyła nas ciemność w pustkowiu tych smaganych wiatrem górskich wąwozów, gdzie wąska ścieżka biegła obok niezgłębionej otchłani, nasz los byłby przesądzony. Oprócz sił natury musieliśmy liczyć się także z dziką i bezwzględną albańską ludnością. Odporni górale, którzy żyją w tych górach, mają wiele zalet, ale życie pełne waśni i konfliktów ich dzikich klanów nie sprzyja rozwojowi szacunku dla ludzkiego życia.

8e127174-094f-43e5-842a-bd85dcf19488
2f976ce7-d31b-4b42-9faf-4df73c0d0d92
66ef9524-9793-4d37-b694-100c07928f90
52b00859-dbbf-4078-a796-6cd6b0a0fd75

Komentarze (0)

Zaloguj się aby komentować