Front Bałkański w I wojnie światowej część 21, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik
Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik
Gdy zamieć wciąż trwała, mój francuski współbrat i ja zatrzymaliśmy się na stacji kolejowej w Prisztinie tak długo, jak tylko mogliśmy, obserwując przez cały dzień załadunek armii serbskiej, która była teraz w drodze do ofensywy w górach Katczanik przeciwko Bułgarom. Pułk za pułkiem i bateria za baterią ustawiały się pod bezlitosnym podmuchem wichury i w padającym śniegu, aby czekać na swoją kolej do odwrotu. Żołnierze byli zziębnięci do szpiku kości i mieli przed sobą długą podróż koleją w otwartych wagonach, wystawionych na ostrą wichurę. Po dotarciu do celu musieli rozpocząć męczący marsz w zaśnieżonych górach, naprzeciw silnie okopanego wroga. Ich zadanie wydawało się ponad ludzkie siły, ale była to ostatnia desperacka szansa w straszliwej grze wojennej.
Nie pozostawiono im innego wyboru. Siły austriacko-niemieckie pod dowództwem generała von Gallwitza, nacierające z północnego zachodu, znajdowały się zaledwie piętnaście mil od nich. Feldmarszałek von Mackensen na północy powoli, ale zdecydowanie zbliżał się do Prisztiny, podczas gdy armia bułgarska nacierała z południowego wschodu. Ponieważ cała południowa granica, od Strumnitzy do Monastyru, była teraz w posiadaniu Bułgarów, krąg stali wokół skazanej na zagładę armii serbskiej był prawie kompletny. Tylko jedna linia odwrotu wciąż pozostawała dla niej otwarta - droga do Prisrend. Ale ta droga nie oferowała ratunku. Linia wroga zbliżała się do Prisrend tak samo nieubłaganie jak do Prisztiny, a w Prisrend dalszy odwrót nie był możliwy, granice serbskiego terytorium zostały osiągnięte. Za Prisrend leżały opustoszałe pasma górskie Albanii. Los walecznej armii króla Piotra zależał zatem od ostatniego rzutu na szalę, desperackiej ofensywy mającej na celu przełamanie okrążającej linii bułgarskiej w kierunku Uskubu. Gdyby próba ta zakończyła się sukcesem i została wsparta równoczesnym atakiem aliantów z Salonik, istniała szansa, że Serbowie będą w stanie połączyć siły z wojskami francuskimi i brytyjskimi. Gdyby tak się stało, zapewniłoby to przynajmniej bezpieczną linię odwrotu na terytorium Grecji.
Oficerowie, z którymi rozmawiałem na stacji kolejowej, nie mieli złudzeń co do powodzenia tego desperackiego wysiłku. Ich oddziały były wyczerpane i zniechęcone trzystumilowym marszem znad Dunaju. Dezercje były liczne, a zapasy żywności i paszy wyczerpywały się. Wysiłek wydawał się ponad siły tej wypróbowanej armii. Ale, jak już wspomniałem, była to ostatnia nadzieja i jako taka została przyjęta. Oficerowie i żołnierze przygotowali się do tego ostatecznego wysiłku. Kiedy jednak nadeszła godzina trzecia, nie mogliśmy już dłużej zwlekać z wyruszeniem do Prisztiny. Mieliśmy przed sobą dwie godziny marszu, by dotrzeć do miasta, a o piątej zaczynała zapadać noc. W Serbii zmierzch panuje rzadko lub wcale, a ciemność zapada kilka minut po zachodzie słońca. Ponieważ musieliśmy znaleźć nasz wóz wśród dziesięciu tysięcy zaparkowanych w górach wokół miasta, nie chcieliśmy dotrzeć do Prisztiny po zmroku. Kiedy wyszliśmy ze stacji, naszym oczom ukazał się wspaniały widok. Jak okiem sięgnąć, z każdej strony rozciągała się pokryta śniegiem równina Kossowa. Każdy element krajobrazu był zamazany przez całun śniegu głęboki na stopy. Ponad nim widać było długie linie pokrytych śniegiem postaci, których kolumny ciągnęły się kilometrami. Były to serbskie pułki wyruszające w męczący marsz do pasma górskiego, przez które muszą się przedrzeć, by połączyć siły z Francuzami. Miały one szczególnie upiorny wygląd ze względu na fakt, że każdy mężczyzna próbował chronić się przed padającym śniegiem, owijając się w część płótna namiotowego, którą niósł.
Do tego czasu wiatr ucichł i wszędzie panowała dziwna cisza, która towarzyszy obfitym opadom śniegu. We wszystkich kierunkach widmowe kolumny posuwały się w pojedynczym szeregu przez pola i wzdłuż dróg. Ze wszystkich stron leżały martwe konie i woły, pojedynczo i w stertach, na wpół zakopane w śniegu, a nad głowami wirowały i skrzeczały roje padlinożernych wron. To była realizacja odwrotu z Moskwy, jakiej nigdy nie spodziewałem się zobaczyć. Wychudzone, na wpół wygłodzone twarze mijanych żołnierzy w żaden sposób nie niszczyły iluzji. Kiedy po dwugodzinnej włóczędze dotarliśmy do Prisztiny, czekała nas nowa niespodzianka. Wszystkie wzgórza wokół miasta, które dwadzieścia cztery godziny wcześniej pokryte były dziesiątkami tysięcy wozów transportowych, były całkowicie opustoszałe. Czerwone promienie zachodzącego słońca nie oświetlały niczego poza ciągnącymi się kilometrami dziewiczymi śniegami, nie było widać ani wozu, ani wołu. Kiedy wspięliśmy się na szczyt wzgórza, gdzie zostawiliśmy transport Połączonej Dywizji, z którym był nasz wóz bagażowy, nie znaleźliśmy nic poza czterema działami polowymi, które zostały tam umieszczone w baterii do obrony konwojów przed samolotami. Ludzie z baterii mogli nam tylko powiedzieć, że cały transport został załadowany i odjechał dwie godziny po naszym wyjeździe do Mitrowicy poprzedniego dnia. Jeden z ludzi myślał, że znajdziemy go w obozie niedaleko stacji, ale nie był tego pewien.
Sytuacja nie była wesoła. O zmroku znaleźliśmy się na pokrytej śniegiem, opustoszałej górze, z wozem (który zawierał naszą żywność i bagaż oraz stanowił naszą kwaterę do spania) i naszymi dwoma końmi które całkowicie zniknęły. Wszystko, co mieliśmy na świecie, to ubrania, w których wstaliśmy, i to w mieście, w którym nie było noclegu, a jedzenie nie istniało. Wtedy przypomniałem sobie, że dwa dni wcześniej znalazłem zakwaterowanie dla trzech francuskich pielęgniarek Czerwonego Krzyża, które wyjeżdżały do Prisrend. Gdyby wyjechały, ich pokoje mogłyby być wolne. Trochę zajęło nam odnalezienie ich w ciemnościach, ale w końcu udało się. Zastaliśmy je zajęte przez rosyjskiego lekarza wojskowego i jego personel. Na dziedzińcu stały wozy i konie jego ambulansu, a on i jego sześciu pomocników zajęli pokoje. Ale w czasie wojny, gdzie jest miejsce dla sześciu, jest też miejsce dla ośmiu, więc oddał nam róg podłogi jako miejsce do spania. Poinformował nas, że Sztab Główny Drugiej Armii przybył do Prisztiny. To rozwiązało kwestię jedzenia, dopóki nie znajdziemy naszego wozu, jeśli kiedykolwiek to zrobimy. Podczas wieczornego posiłku w mesie otrzymaliśmy potwierdzenie serbskiej ofensywy w kierunku Uskubu. Było jasne, że traktowano to jako ostatnią nadzieję, szansę na walkę, która może umożliwić Serbom poprawę pozornie beznadziejnej sytuacji. Jednocześnie nikt nie miał złudzeń co do desperackiego charakteru zadania, biorąc pod uwagę straszliwe niedostatki i zmęczenie, przez które właśnie przeszły oddziały. Jednak odwaga i poświęcenie serbskiego żołnierza zdawały się nie mieć granic i uznano, że zrobione zostanie wszystko, co w ludzkiej mocy. Cały następny dzień poświęciliśmy na bezowocne poszukiwania zaginionego wozu. Jedyną wskazówką co do jego możliwego miejsca pobytu było to, że kolumna transportowa Połączonej Dywizji obozowała w Lipljanie, wiosce oddalonej o około trzydzieści kilometrów. Gdy rosyjski lekarz i jego ambulans opuścili dom, w którym się zatrzymaliśmy, zaoferowaliśmy gościnę sekcji Szkockiej Kobiecej Jednostki Medycznej, która była w drodze do Prisrend. Ponieważ sekcja musiała przejechać przez Lipljan, panna Chesney, lekarz prowadzący, zaoferowała nam miejsca w ich samochodzie.
Po przybyciu do Lipljan odkryliśmy, że kolumna transportowa już odjechała. Dowiedzieliśmy się tylko, że maszeruje w kierunku Prisrend. Dlatego postanowiliśmy kontynuować naszą podróż szkockim ambulansem. Przez cały dzień w Lipljan słyszeliśmy szalejącą bitwę. Pasmo górskie po naszej lewej stronie było sceną walk. Przez całe popołudnie obserwowałem przez lornetkę bułgarskie szrapnele wybuchające wzdłuż grzbietu. W pewnym momencie kilka kompanii bułgarskiej piechoty zdołało nawet prześlizgnąć się między serbskimi liniami i parło naprzód, aż byli w stanie otworzyć ogień do stacji kolejowej około 300 jardów od miejsca, w którym obozował nasz ambulans. Nie wiedzieli, że serbski pułk kawalerii biwakował za kilkoma stogami siana około milę dalej. Pułk ten pospiesznie osiodłał konie i ruszył szybkim kłusem. Kilka minut później znaleźli się na stacji kolejowej. Ludzie wyciągnęli karabiny i zsiedli z koni, a w ciągu dwudziestu minut Bułgarzy zostali przepędzeni. Niekończąca się kolejka transportów wojskowych przejeżdżała przez Lipljan z Prisztiny. Konduktorzy z niepokojem spoglądali na linię wybuchających szrapneli wzdłuż grzbietów gór oddalonych o sześć mil; najwyraźniej zdawali sobie sprawę, że jeśli Bułgarzy zdobędą wzgórza, to wszystko przepadnie wraz z transportem na drodze z Prisztiny do Prisrend.



