Front Bałkański w I wojnie światowej część 20, na podstawie "Through the Serbian Campaign -The Great Retreat of the Serbian Army" By Gordon Gordon-Smith wyd. 1916
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne #VoivodePutnik
Poprzednie części pod tagiem #voivodeputnik
Ponieważ trudno było uzyskać jakikolwiek jasny obraz sytuacji bez ostatecznego ustalenia pozycji Pierwszej Armii oraz zamiarów Rządu i Sztabu Głównego, zdecydowałem się pojechać pociągiem do Mitrowicy, oddalonej o czterdzieści kilometrów, gdzie te ostatnie miały swoją siedzibę. Krążyły również pogłoski, że ta wędrowna instytucja bankowa, Banque Franco-Serbe, przemieszczała się wraz z rządem, a ponieważ moje pieniądze zaczynały się kończyć, chciałem zrealizować czek z Paryża. Kolej do Mitrowicy biegnie przez historyczną równinę Kossovo, gdzie pięć wieków temu Serbia, po ostatniej desperackiej bitwie, znalazła się pod dominacją Turków. Grobowiec tureckiego sułtana Murada I, który został zabity przez rannego serbskiego żołnierza w samym momencie zwycięstwa, jest jednym z uderzających elementów krajobrazu. Bitwa pod Kossowem, choć zakończyła się klęską serbskiej armii cara Lazara, jest jednym z najbardziej chwalebnych wyczynów zbrojnych w annałach Serbii, a pamięć o niej pięć wieków później pobudziła armię króla Piotra do nowych aktów bohaterstwa. Jedną z ciekawych cech budowy kolei na Bałkanach jest to, że stacje kolejowe zawsze znajdują się w znacznej odległości od miast, które obsługują. W Prisztinie odległość ta wynosi nie mniej niż dziesięć kilometrów lub dwie godziny dobrego marszu. Major dowodzący naszą kolumną transportową uprzejmie użyczył mojemu francuskiemu koledze i mnie dwukonnego powozu, który zawiózł nas na stację i około południa byliśmy już w drodze przez historyczną równinę Kossowa do Mitrowicy. Przez całe czterdzieści kilometrów mieliśmy wiele dowodów na to, że odwrót na Prisztinę trwa. Drogi były wypełnione niekończącymi się liniami konwojów transportowych, a na każdej stacji ładowano i wysyłano pociąg za pociągiem.
W pociągu spotkałem rosyjskiego współpracownika, korespondenta "Novoe Vremia". Był z oddziałami przeciwstawiającymi się bułgarskiemu natarciu z Niszu i Prokuplje i wycofał się z nimi do Prisztiny. Pragnął przeprawić się przez Ipek i Andriejewicę, aby wysłać swoje depesze z potężnej francuskiej stacji radiowej w Podgoricy w Czarnogórze, będącej obecnie naszym jedynym środkiem komunikacji ze światem zewnętrznym. W Mitrowicy czekało nas rozczarowanie. Rząd i kwatera główna wyjechały specjalnym pociągiem do Prisrend godzinę wcześniej. Mało tego, wydano rozkaz ewakuacji miasta, a ostatni pociąg, jak nam powiedziano, miał odjechać o pierwszej następnego dnia. Nie pozostało nam nic innego, jak czekać na ten pociąg, więc udaliśmy się do miasta położonego, jak zwykle, milę lub dwie od stacji. Zastaliśmy mieszkańców Mitrowicy w stanie paniki. Wszystkie tureckie sklepy i kawiarnie były zamknięte i zabarykadowane.
Nie ma wątpliwości, że mahometańska część ludności sympatyzowała z niemieckimi najeźdźcami, ale ponieważ w mieście znajdowały się duże oddziały serbskie, a jeszcze więcej poza nim przeciwstawiało się niemieckiemu natarciu, przerażeni mieszkańcy widzieli możliwość, by nie powiedzieć prawdopodobieństwo, niemieckiego bombardowania. Tysiące ludzi przygotowywało się do ewakuacji miasta. Widziałem, że szanse na to, że pociąg o pierwszej następnego dnia zostanie zaatakowany przez tłum przerażonych uciekinierów, były bardzo duże, więc kiedy mój rosyjski kolega przybył z wiadomością, że o szóstej rano zostanie wysłany specjalny pociąg, zdecydowaliśmy się nim podróżować, jeśli to możliwe. Ale w międzyczasie problemem było znalezienie jedzenia i zakwaterowania. Nikt nie chciał przyjąć ani centa w papierowych pieniądzach. Na szczęście posiadaliśmy niewielki, ale wystarczający zapas srebrnych monet i byliśmy w stanie zdobyć bardzo niezadowalający posiłek i jeszcze bardziej niezadowalające łóżko nad turecką kawiarnią. Ponieważ miasto pogrążone było w egipskich ciemnościach i nie było żadnej rozrywki w potykaniu się wąskimi, opustoszałymi tureckimi uliczkami i alejkami, nie pozostawało nic innego, jak położyć się spać o ósmej. Około północy obudziły mnie odgłosy życia i ruchu na ulicy poniżej. Słychać było toczące się pojazdy i tupot stóp. Początkowo myślałem, że to uciekająca ludność, ale odgłosy były zbyt regularne. Wstałem i podszedłem do okna. To była Pierwsza Armia Serbska w pełnym odwrocie.
W świetle wiszącej nad drzwiami naszej kawiarni latarni widziałem, jak kompania za kompanią, szwadron za szwadronem i bateria za baterią przelewają się obok. Godzina po godzinie w wąskich uliczkach rozbrzmiewało miarowe "tramp, tramp" tysięcy stóp. Była czwarta nad ranem, gdy przejechała ostatnia bateria, a stukot kół zagłuszył stukot kopyt wołów ciągnących działa. A potem zaczęło padać, i to jak! Mówiąc o "otwartych wrotach niebios", cała strona domu była odsłonięta. Padało w strugach, padało wiadrami, lało jak z cebra. Rynsztoki na środku ulic zamieniły się w rwące potoki, podczas gdy Niagara wylewała się ze wszystkich zwisających okapów. Pośród tego potopu musieliśmy wyruszyć na stację oddaloną o trzy mile. Droga, która wczoraj była błotnista, dziś była "bagnem przygnębienia". W egipskich ciemnościach nie sposób było uniknąć kałuż i rozlewisk. Chłodny deszcz, napędzany przez silne wichury, oślepiał, a co jakiś czas pluskaliśmy się po kolana w kałużach błotnistej wody. W końcu dotarliśmy na stację przemoczeni do suchej nitki, tylko po to, by dowiedzieć się, że rzekomy pociąg specjalny był mitem i że nie będzie żadnego środka transportu z powrotem do Prisztiny aż do pierwszej po południu. Pomysł, by w strugach deszczu i ciemności wracać do naszego beznadziejnego pokoju w kawiarni, przekraczał moją odwagę. Oświadczyłem, że najpierw spróbuję wysuszyć się przy ogromnym ogniu płonącym w biurze zawiadowcy i poczekam na światło dzienne. Z każdą chwilą wichura przybierała na sile, a zimno stawało się coraz bardziej intensywne. Deszcz już dawno zamienił się w śnieg. Pomyślałem o losie dwudziestu tysięcy ludzi z Pierwszej Armii, których widziałem przemierzających miasto, a którzy byli teraz na pustkowiu równiny Kossowa, w czterdziestokilometrowym marszu do Prisztiny.
Właśnie w tym momencie na stację wjechała lokomotywa i stanęła z warkotem naprzeciwko biura zawiadowcy. "Dokąd ona zmierza? "zapytałem. "Do Prisztiny". "Czy nie możemy nią podróżować?" Spojrzał z wahaniem na nasze niebiesko-biało-czerwone odznaki (które oznaczały, że jesteśmy przydzieleni do Kwatery Głównej), ale w końcu powiedział: "Nie, to niemożliwe". Musiał jednak skonsultować się z kimś u góry, ponieważ dwie minuty później przybiegł i oznajmił: "Jeśli możecie być gotowi w pół minuty, możecie zająć maszynownię." Wejście na pokład nie zajęło nam więcej niż dziesięć sekund, a minutę później wyruszyliśmy w zamieć. Niestety najpierw płynęliśmy na przyczepie, więc nie mieliśmy żadnej ochrony przed pogodą. Byliśmy jednak zbyt szczęśliwi, że udało nam się uciec z Mitrowicy, by przejmować się takimi drobiazgami. Od czasu do czasu przedzieraliśmy się przez zalane fragmenty linii z wodą sięgającą podnóżka. Kiedy linia biegła wzdłuż drogi, widzieliśmy, że jest usiana martwymi ciałami koni i wołów, które padły z zimna i zmęczenia.
Kiedy dotarliśmy do stacji Prisztiny, zastaliśmy tam scenę zimowego spustoszenia. Była zatłoczona tysiącami żołnierzy czekających na pociąg, którzy szukali schronienia przed śniegiem, który był teraz pędzony przez regularny huragan, za szopami, budynkami gospodarczymi i budynkami stacji. W biurze zawiadowcy spotkałem angielskiego oficera w służbie serbskiej, który czekał na pociąg ze swoją sekcją karabinów maszynowych. Przekazał nam najnowsze wiadomości i co było jeszcze lepsze, poczęstował nas doskonałą francuską brandy z kieszonkowej piersiówki. Ale jeśli brandy była dobra, to było to więcej niż można powiedzieć o wiadomościach, które były tak złe, jak to tylko możliwe. Armia serbska była zagrożona ze wszystkich stron. Tylko jedna linia odwrotu pozostawała dla niej otwarta w kierunku Prisrend. W związku z tym sztab główny zdecydował się porzucić taktykę odwrotu narzuconą przez aliantów, przejść do ofensywy i zaryzykować ostatnią desperacką bitwę, aby poprawić sytuację.
Od czasu austriacko-niemieckiego ataku na Dunaj, instrukcje aliantów dla serbskiego sztabu polegały na unikaniu ryzykowania wszystkiego w bitwie i powolnym wycofywaniu się, opóźniając postęp wroga tak bardzo, jak to możliwe, aż alianci będą w stanie przyjść im z pomocą. Serbowie robili to przez prawie sześć tygodni, w wyniku czego zostali prawie zmuszeni do wycofania się w góry Albanii, a alianci wydawali się być tak daleko, jak nigdy dotąd, od możliwości udzielenia im pomocy. Serbski sztab generalny zdecydował więc, że jedyną szansą, jaka im pozostała, jest rzucenie całej serbskiej armii na pozycje Bułgarów na południu, przebicie się przez pasmo górskie Katczanik i odbicie Uskubu[Skopje]. Gdyby się tam znaleźli, mogliby podać rękę siłom francuskim i utworzyć nowy front skierowany na wschód, z Salonikami jako point d'appui[punkt oparcia] po ich skrajnej prawej stronie. Był to ostatni i desperacki rzut na szalę, nadzieja, której należało się podjąć z armią będącą niemal na wyczerpaniu. Istniała jednak szansa na sukces, a odwrót na Prisrend oznaczał jedynie katastrofę.


