Potężny to był klocek(jakieś 650 stron), ale udało mi się w końcu go wymęczyć. Mowa o "Stąd do wieczności" Pana Jamesa Jonesa. Książka została wydana w 1951 roku i tyczy się fikcyjnych przygód pewnej kompanii stacjonującej na Hawajach.
To historia o wojsku, ale nie z gatunku tych chwalebnych, autor postanowił bowiem skupić się na patologiach trapiących to środowisko w tamtym czasie. W ten sposób mamy tutaj żołnierzy przedstawionych jako dziwkarzy, pijusów i degeneratów, a to tylko część ich zalet. Mamy też oczywiście do czynienia z nepotyzmem i chorymi układami, a wszystko to dla "dobra" żołnierzy.
Trzeba przyznać, że główny bohater jest chyba jedną z najmniej sympatycznych spośród książkowych postaci, które było mi dane poznać. Bohater tragiczny, który sam sprowadzał na siebie wszystkie nieszczęścia(a spotkało go sporo rzeczy, których, gdyby nie jego głupi upór, mógłby spokojnie uniknąć).
Oczywiście wiele z tych rzeczy nigdy nie powinno wyniknąć, mimo wszystko patologia to nadal patologia(szczególnie ukazany w książce Obóz Karny, który przechowuje w swoich murach największych skur...synów).
Niemal cała fabuła dzieje się w czasie "pokoju", konkretnie w roku 1941, kiedy to wojska amerykańskie wciąż siedzą na dupskach. Otrzymujemy tutaj sceny z ataku Japońców na Pearl Harbor, ale jest to bardzo niewielka część książki.
Pewnie w czasie wydania takie przedstawienie wojska musiało być czymś nadzwyczajnym, dzisiaj za to, kiedy już zostaliśmy dawno oswojeni z takimi tematami, zdecydowanie nie robi już takiego wrażenia. Dzisiaj uznałbym to dzieło za średniaczka z notką 5/10. Ale jest to też ciekawe spojrzenie na tamte czasy(traktowanie gejów przez żołnierzy to mokry sen każdego konserwatywnego chłopa, oczywiście nie pochwalam i jestem za równym traktowaniem każdego bez względu na jego preferencje seksualne).
#necrobook #pseudorecenzja #jamesjones #staddowiecznosci #wojenneopowiescidziwnejtresci
