Skutki uboczne uprawiania filozofii oraz dwa lata liczenia kalorii. Czyli o tym jak schudłem 45 kilo. 

10.05.2024 - 98,7kg; wzrost 208cm
Dziś mija dokładnie dwa lata odkąd jestem na #dieta . A tak właściwie to dwa lata odkąd liczę spożywane kalorie, bo tak właściwie to żadnej konkretnej diety nie stosuję.
Jem to co lubię, jedynie co, to robię to w sposób bardziej świadomy. Przestałem podjadać i zmniejszyłem częstotliwość posiłków wysokokalorycznych, których odstawić nie było mi szkoda takich jak słodycze albo zamiast złapać sobie pęto kiełbasy to kroje ją na plasterki i robię sobie kanapki. Oprócz tego odstawiłem masło a chleb smaruje sobie keczupem, musztardą albo jakimś sosem nie na bazie majonezu. Nauczyłem się jeść codziennie owoce, które są dla mnie substytutem słodyczy i fajnie zapychają żołądek. Nie pije też napojów zawierających kalorie, głównie pije wodę i czasem jak mam chęć to cole zero.
I to wszystko. Poza tym jem jak dawniej - na obiad muszę mieć wielki kawał mięcha około 300g i dużo zimniorów czy innego zapychacza.
Aha i w moim przypadku 5 mniejszych posiłków dziennie zupełnie się nie sprawdziło, bo chodziłem wiecznie głodny. Jem 3 większe ale pilnuje się, żeby nie podjadać i odczuwałem głód góra 1h przed posiłkiem a nie ciągle.

No ale od początku:

10.05.2022 - 143,8kg 
Bardzo prawdopodobne, że kilka dni wcześniej mogłem ważyć jakieś 145-146kg. W tamtym momencie moją motywacją żeby zmienić nawyki żywieniowe były dwie rzeczy:
1. Coraz ciężej było mi ubrać skarpetki i zawiązać buty.
2. Nagrałem filmik schodząc ze skarpy jak przede mną leci mój pies. Po odtworzeniu usłyszałem, że sapie jak parowóz (w sensie, że ja nie pies). Przy minimalnym wysiłku, bo idąc w dół!
Stwierdziłem, że jak tak dalej pójdzie to ta moja otyłość prędzej czy później wpędzi mnie do grobu, a chciałbym jeszcze trochę pożyć i to we względnym zdrowiu.
Na tamten moment ustaliłem sobie dwa możliwe cele do osiągnięcia.
Wariant realny: zejście z wagą do 120 - 125kg 
bądź
Wariant optymistyczny: waga 110 - 115kg

Zejścia z wagą na żadne niższe poziomy nie planowałem bo uważałem to za coś zupełnie nierealnego i miałem rację. W tamtym momencie mojego życia nie było to możliwe.

01.06.2023 - 133kg 
Już miałem jakieś sukcesy z moim liczeniem kalorii bo raz udało mi się zejść do wagi 127,5kg. A tak średnio utrzymywałem wagę 131 - 133kg. Te 10 - 12kg w dół było potwierdzone i utrzymane dłuższy czas, ale żeby ruszyć dalej już brakowało mi pary.
Nadszedł wtedy dzień kiedy to całkiem przypadkiem odkryłem i zacząłem praktykować #stoicyzm. W tamtym momencie nie śmiałbym przypuszczać jak mocno dzięki tej praktyce zmieni się moje życie. O tym co się zmieniło w moim życiu dzięki praktykowaniu stoickich technik zrobię wpis na rocznicę 01.06.24. Ale tak w skrócie to: poznałem siebie, zacząłem radzić sobie z emocjami, rzuciłem wieloletnie nałogi i dostałem motywacji do dalszego rozwoju wewnętrznego, czytania, sportu; no i oczywiście do zrzucania wagi. ;) 
Nagle zaczęło iść z górki, chudłem w takim tempie jakim chciałem - czyli dosyć szybko. W połowie stycznia 24 ważyłem 105kg czyli daje to średnio niecałe 4,5kg/msc.
Okazało się też, że mogę osiągnąć wagę jaką tylko zechcę bo już nie ogranicza mnie moja psychika.

Co jeszcze pomogło?

Po drodze do celu zacząłem robić pompki i byłem inspiratorem do powstania tagu #pompujwpoprzekziemi i tenże tag niezmiennie motywuje mnie do cięższej pracy.
A zaczynałem od 12 pompek w 3 seriach czyli 4x3 było to pod koniec września 23. Obecnie robię 100 w 6 seriach - 20, 15, 15, 15, 15, 20
Oprócz tego pod koniec sierpnia zeszłego roku zacząłem spacerować z piesowym ziomeczkiem po skarpach nadwiślańskich i po pewnym czasie dołączyłem do #ksiezycowyspacer.
Spacery na jesieni przerodziły się w marszobiegi, a na wiosnę tego roku zacząłem już pełnoprawne biegi i dołączyłem do #sztafeta.
Oba te tagi również działają na mnie bardzo motywująco i mogę je z czystym sumieniem polecić.

Mam podstawy, żeby sądzić, że jeśli ktoś chce się zabrać za bardziej spektakularne zrzucanie wagi to trzeba najpierw poukładać sobie w głowie. Ta masa dodatkowych kilogramów to najczęściej są zajadane stresy i niepokoje i stąd się bierze późniejszy efekt jojo. Bo kiedy początkowa motywacja opada to dalej nie ma się narzędzi do radzenia sobie ze stresem i wracamy wtedy do sprawdzonej metody radzenia sobie z nim - czyli jedzenia. Mi pomogła już wyżej wymieniona przeze mnie praktyka stoicka a także medytacja i tag który mnie mocno do niej motywuje #rokmedytacji.

Co dalej?

Skoro już osiągnąłem to co chciałem więc mogę brać się za wpierdalanie. xd A tak serio to wkręciłem się mocno w bieganie i zamierzam przynajmniej rok (a pewnie i dłużej) utrzymać wagę poniżej 100kg. 
Początkowo po osiągnięciu upragnionej wagi chciałem iść na siłownię robić masę mięśniową, ale zmieniły mi się priorytety i większość swojego czasu i energii zamierzam poświęcić na treningi biegowe. Oprócz tego w dalszym ciągu będę robił pompki, planki i przysiady oraz zamierzam pomachać trochę ketlem w domu. Zależy mi na rozwijaniu sylwetki pod biegi i być może pokuszę się o chwilowe zejście z wagą do 94kg, żeby było równe 50kg zrzucone.

Zdjęcia 

Pierwsze zdjęcie sprzed dwóch lat z wagą ~ 140kg / 99 kg obecnie
Drugie zdjęcie sprzed roku z wagą 132kg / 99 kg obecnie. A ten burdel co widać za mną to kilka mniejszych pająków i sprzęty do nich, a na podłodze terrarium z pytonem.

#oczynieniupostepow
6d32b605-5a12-4889-b64e-747bd2e82157
cbab0727-3a46-401c-b2fb-36901f820ce2
Gracz_Komputerowy

@splash545 Super Też jestem w trakcie takiej samej redukcji (na dziś dzień -44 kg ). Stary, też jestem wysokim dzikiem. Powiedz mi proszę jak Ci się układa bebzon? Bo ja mam takie wrażenie, że mój wygląda dobrze kiedy zapewniam świadomie jakiś tonus mięśni - lekko je napinam (szczególnie przeponę). Gdy odpuszczę, brzuch przybiera kształt wypiętego bebzona. Czy też tak masz? Zastanawiam się na ile to tłuszcz, na ile luźna skóra, czy może jeszcze coś innego. No i czy w końcu wygładzi się on na tyle żeby wyglądał dobrze bez tego napinania...

fervi

@splash545 Nieźle. Ja miałem 142kg, ale przy wzroście 172cm XD Na razie 95.65

winiucho

Najlepsze diety to "MŻ" i "wcześniej wstawać"

Zaloguj się aby komentować

Witajcie po długiej przerwie spowodowanej życiowym wykolejeniem. Może uda mi się dokończyć jakoś te wspomnienia z podróży po Ameryce Południowej, zanim kostucha zabierze mnie w tę ostatnią. A może nie. Dziś o kilkudniowym trekkingu Santa Cruz, w Peru, w rejonie Huaraz, w czerwcu 2022 roku. 

--

Po trekkingu nad Laguna 69 miałem ochotę zakosztować czegoś innego - wspinaczki skalnej. Nie po to bowiem targałem z Polski uprząż i buty, żeby tylko raz z nich skorzystać (no ok, buty przydały mi się już w kilku boulderowniach w Ameryce Południowej, ale na sztuczne ściany mogę sobie pójść w Poznaniu). Niestety moje poszukiwania partnera wspinaczkowego nie przebiegały pomyślnie i wyglądało na to, że nie mam planów na kolejny dzień. Przed bezproduktywnym spędzaniem czasu uratowała mnie jednak Nadège (którą opisywałem w poprzednim wpisie, ale jako że było to kilka miesięcy temu, to może warto przypomnieć ). 

- Nie chciałbyś zrobić trekkingu Santa Cruz? Planuję się wybrać, ale wolałabym nie iść sama. Mam namiot jakby co! 

No cóż, po co siedzieć na tyłku, skoro można połazić po górach. Na zrobienie najsłynniejszego trekkingu w okolicy, Huayhuash, nie starczyłoby mi już czasu zważywszy na planowaną datę opuszczenia rejonu Huaraz, ale prawie trzykrotnie krótszy Santa Cruz wydawał się bardzo ciekawą alternatywą. Blisko 45 km. marszu, 2400 m. łącznie pod górę i 3100 m. w dół - nie robi się pętli, tylko wędruje od wioski Vaqueria do Cashapampy (albo w drugą stronę, ale popularniejszym wariantem jest właśnie kończenie w niżej położonej i znacznie lepiej skomunikowanej Cashapampie). Najwyższym punktem na trasie jest przełęcz Punta Union, na wysokości, bagatela, 4750 m.n.p.m. Według niektórych poradników internetowych warto zakładać cztery noclegi na trasie, choć da się to zrobić spokojnie przy trzech, a jeśli cały trekking rozpoczynać rankiem lub w okolicach południa, to i dwa byłyby wystarczające, jeśli ktoś ma dobre tempo i lubi dużo chodzić. 

Na mapie było oznaczonych kilka kempingów, ale zgodnie z tym co czytaliśmy, nie oferowały nic więcej ponad przestrzeń na rozbicie namiotu - żadnej możliwości zakupu żywności, bieżącej wody, nic - typowe warunki polowe. Trzeba się więc było zaopatrzyć w żywność na kilka dni oraz brakujący sprzęt biwakowy i na tym spędziliśmy z Nadège pierwsze godziny przygody. Po wypożyczeniu grubych śpiwórów, zakupie kartusza gazowego i doopatrzenia się w żywność (miałem jeszcze kilka liofilizowanych obiadków, które przywiozłem z Polski) mogliśmy udać się na miejsce odjazdu colectivos w stronę Yungay. Stamtąd miały jeździć dwa razy dziennie inne busy w stronę wioski Vaqueria, na początek szlaku. Na pierwszy nie mieliśmy szansy zdążyć, ale drugi - jak najbardziej.

Już sama jazda do Yungay była pewnego rodzaju przeżyciem. Colectivos rządzą się swoimi prawami - nie mają jasnych rozkładów jazdy. Jak zbierze się wystarczająco dużo osob, to busik rusza, a po drodze i tak zwalnia przy niektórych skrzyżowaniach, trąbi, a "pilot" krzykiem oznajmia kierunek jazdy i zachęca do wejścia na pokład. I nieważne, że w 10 - osobowym busie jest już 15 osób, skoro da się upchnąć jeszcze spokojnie 5 lub 10 więcej - zwłaszcza dzieci jadące, lub wracające ze szkoły mogą się przecież tłoczyć w przejściu, podczas gdy kierowca popierdala 120 km/h rozklekotanym busem przez dziurawe drogi, na których raz po raz wyrasta brutalnie zaprojektowany, betonowy próg zwalniający, zmuszający do zredukowania prędkości do 5 kilometrów na godzinę. Inny świat.

W Yungay czekała nas niespodzianka. Okazało się, że jednak jest ledwie jeden bus dziennie do Vaquerii i zdążył odjechać godzinę wcześniej. No to dupa - albo szukamy noclegu i ruszamy o blisko dobę później, albo ogarniamy prywatny transport. Cena podana przez napotkanego na dworcu kierowcę nie zachęca - 200 soli. To kilkukrotnie wiecej, niż gdybyśmy zdążyli na ten wcześniejszy autobus, ale tracenie całego dnia i wizja dodatkowego wydatku na nocleg sprawiają, że nie wydaje się to taka zła inwestycja - mówimy kierowcy, że chcemy się zastanowić. Ten odpowiada, że musi znać odpowiedź w ciągu 45 minut, bo droga jest długa, kręta i kiepskiej jakości, więc później niż o danej godzinie nie rusza. Myślimy - niby to tylko 60 km., ale niech mu będzie - w górach zawsze jedzie się wolniej. Obiecujemy wrócić z odpowiedzią, Nadège idzie coś zjeść, a ja postanawiam posiedzieć na dworcu (choć dworzec to dużo powiedziane - to po prostu pętla, na której zatrzymują się busiki, a jedynym miejscem siedzącym jest przybrudzony murek). Po chwili oczekiwania, bingo - dokładnie to na co liczyłem - zauważam parę turystów z plecakami. Podpytuję, czy zamierzają robić Santa Cruz - odpowiadają twierdząco. Też zaskoczyła ich informacja o braku drugiego colectivo, więc wyrazili chęć współdzielenia transportu prywatnego, choć również trochę kręcili nosami na cenę. Próbowałem jeszcze wytargować jakąś symboliczną kwotę od kierowcy, ale ten twardo obstawał przy swojej stawce, nieustannie powtarzając, że droga jest naprawdę kiepska. No nic, zgodziliśmy się na warunki i po kilku minutach pakowaliśmy się do białego, starego kombi. 

Pierwsze paręnaście kilometrów trasy było trochę gówniane, ale nie odbiegało aż tak od peruwiańskich standardów. Dopiero później zrozumieliśmy, co kierowca miał na myśli mówiąc, że dalej droga jest naprawdę kiepska. Gigantyczne dziury, między które bałbym się wjechać solidnym samochodem terenowym a co dopiero rozklekotanym kombi, wielkie kamienie rozsiane po całej szerokości, konkretne stromizny i mega ciasne zakręty. Kierowca znał każdą dziurę i głaz na pamięć, ale i tak lawirowanie między przeszkodami wymagało od niego niesamowitego skupienia i zwalniania niekiedy do zera - zwłaszcza po zmroku, bo przejechanie tego odcinka zajęło nam prawie 4 godziny. Gdy dojechaliśmy w końcu na miejsce, wysadził nas pod drzwiami gospodarza oferującego jedzenie i nocleg (informując go przy okazji, że pojawili się klienci) i ruszył z powrotem w stronę przełęczy - w domu miał być grubo po północy. I nagle kwota, którą od nas skasował za tę eskapadę wydała się całej naszej czwórce bardzo atrakcyjna jak na włożony przez niego wysiłek i negatywny wpływ na zawieszenie samochodu. 

W "gospodzie" nie było luksusów. Ciemna izba, oświetlana lichą żarówką, kurz, zimno, wychodek na zewnątrz. Zamówiliśmy do jedzenia to co było, czyli jakąś zupę i sam już nie pamiętam co. Obie rzeczy były raczej niezbyt smaczne, ale gorące i tanie. Tego nam było trzeba przed dalszym marszem po zmroku - tak, planowaliśmy przejść jeszcze kilka kilometrów i nocować już na trasie trekkingu. Gospodarz był bardzo zdziwiony i odradzał ten pomysł, przestrzegając przed wioskowymi psami. Na tamten moment myślałem, że to tylko taka zagrywka, żebyśmy zostali i zapłacili za nocleg. Podobnego zdania byli moi współtowarzysze marszu, więc grzecznie podziękowaliśmy i po posileniu się, zebraliśmy się w drogę.

Było całkowicie ciemno, ale światła czołówek i aplikacja z mapą wystarczały do odnalezienia początku szlaku. Planowaliśmy przejść jedynie jakieś 7 km. po w miarę płaskim terenie i rozbijać namioty na jednym zdjęciu pierwszych miejsc oznaczonych jako kemping. Po drodze zaczął padać deszcz, więc w tych jakże uroczych warunkach szło nam wędrować, zastanawiając się raz po raz, czy jednak nie lepiej było zostać w wiosce, tym bardziej, że co rusz z mijanych wciąż pojedyńczych zabudowań wypadały ujadające psy. Staraliśmy się nimi nie przejmować, mimo że podbiegały prawie pod nogi i wydawały się nawet nieco agresywne - zupełnie inaczej niż inne psy napotkane przeze mnie w Ameryce Południowej. Dopiero w kolejnych dniach zrozumiałem, że wioskowe psy bardzo różnią się usposobieniem od tych błąkających się po miastach i trzeba faktycznie na nie uważać. Ale o tym kiedy indziej. 

Pół godziny po minięciu ostatnich zabudowań aplikacja wskazywała, że teoretycznie jesteśmy już na polu biwakowym. Problem w tym, że nie widzieliśmy absolutnie niczego, co by na to wskazywało. Żadnej tabliczki, żadnej polowej toalety, żadnych śladów po poprzednich namiotach - nic. Po chwili zauważyliśmy jakiś kamienny krąg, na którym spoczywały pojedyncze deski, ale to wszystko. Połaziliśmy trochę to w lewo, to w prawo i zdecydowaliśmy w końcu, że rozbijemy się na dziko w jakimś w miarę płaskim terenie. Poszukiwania odpowiedniego miejsca też trochę zajęły, bo cały teren był upstrzony końskimi odchodami - głównie już starszymi i wyschniętymi, ale i tak woleliśmy poszukać kilku względnie czystych metrów kwadratowych. Gdy to się udało, w końcu położyliśmy się spać. 

O poranku obudziło nas rżenie. Wyjrzałem na zewnątrz i ujrzałem stado dzikich koni, pasących się ledwie kilka metrów od namiotu. Było pięknie, choć zimno i dość wilgotno. Po szybkim śniadaniu rozejrzeliśmy się dokładniej po okolicy w poszukiwaniu przeoczonego pola namiotowego, ale okazało się po prostu, że tym polem był fragment polany, niczym nie różniący się od reszty otoczenia. Poznaliśmy też przeznaczenie kamiennego kręgu - to była... toaleta. Dwumetrowy dół obmurowany kamieniami, parę desek tworzących platformę do kucnięcia i tyle. Wszystko na widoku.

Zwinęliśmy z Nadège nasz namiot i przygotowaliśmy się do drogi. Parka, z którą dotarliśmy tu z Yungay planowała ruszyć trochę później, bo całość trasy rozkładali na cztery noclegi, a więc nie musieli aż tak się spinać. My mieliśmy do przejścia jakieś 16 km. - niby niedużo, ale czekało nas pokonanie Punta Union, czyli wspomnianej przełęczy na wysokości 4750 m.n.p.m. Pożegnaliśmy się i w końcu ruszyliśmy. 

Marsz przebiegał bardzo sprawnie i w miłych okolicznościach przyrody. Na jednej ze ścieżek musieliśmy ustąpić pierwszeństwa stadku osłów i koni idących z naprzeciwka. Nasza obecność na szlaku trochę je skonfundowała, bo momentalnie się zatrzymały i dopiero, gdy ustąpiliśmy im drogi, ruszyły powoli dalej. 

Przed podejściem pod przełęcz zrobiliśmy sobie mały biwak - trzeba się było posilić przed intensywniejszym wysiłkiem. Zanim to jednak nastąpiło, zlokalizowałem źródło wody pitnej. Niby od jakiegoś czasu szliśmy tuż obok strumyka, ale moja mapa wskazywała konkretne miejsce, z którego czerpanie wody miało być bezpieczniejsze. I faktycznie - już idąc w stronę tego pewniejszego źródła zauważyłem, że kuszący swoją dostępnością strumień obok był w górnym biegu zanieczyszczony końskim łajnem. Warto więc było się przejść tych kilka minut i czerpać wodę wypływającą wprost spomiędzy skał. Wciąż jednak dla bezpieczeństwa należało ją przegotować przed spożyciem.

Podejście pod przełęcz było dość męczące, ale pogoda i widoki dopisywały, więc parliśmy przed siebie. Po dotarciu na górę oczom naszym ukazało się przepiękne jeziorko Taullicocha i górujące nad nim szczyty, piętrzące się na wysokość ponad 6000 m. Zatrzymaliśmy się na dłuższy moment, by popodziwiać widoki i pokontemplować, każde na swój sposób. 

Dzień powoli chylił się ku końcowi, więc w końcu musieliśmy ruszać dalej. Od najbliższego kempingu dzieliły nas dwie godziny schodzenia, a my na dodatek mieliśmy plan iść jeszcze trochę dalej, tak by kolejnego dnia móc jeszcze odbić od głównego szlaku i zaliczyć jezioro Arhuaycocha z widokiem na górę Alpamayo. Po pewnym czasie jasne stało się, że nie dotrzemy przed zmrokiem na pole biwakowe pod Alpamayo i będziemy musieli rozbić się na dziko. Problem w tym, że przez dłuższy czas nie widzieliśmy ani kawałka względnie płaskiej powierzchni. W końcu jednak udało się - tuż obok ścieżki natrafiliśmy na idealne miejsce - równe, porośnięte trawą, nieobsrane, mimo że nieopodal pasły się ciekawskie osiołki, które od razu podeszły bliżej, by sprawdzić co kombinujemy. Sielanka - niczego więcej nie było nam trzeba. Rozbiliśmy namiot i zagotowaliśmy wodę na obiad. Jedliśmy już w świetle naszych czołówek i przy wyraźnie spadającej temperaturze. 

Po posiłku zdecydowałem się jeszcze poszukać jakiegoś źródła wody, jako że zużyliśmy wszystkie nasze zapasy. Widziałem na mapie i słyszałem duży potok w dole, ale prawdopodobnie straciłbym ponad godzinę zanim dotarłbym z powrotem do namiotu. Postanowiłem więc pójść dalej ścieżką pod górę licząc na obecność jakiegoś mniejszego źródełka. Nadège próbowała mnie odwieść od zamiaru wychodzenia samemu po zmroku, ale chciałem zrobić chociaż jakieś rozeznanie w sytuacji. Na szczęście źródełko znalazłem już po 10 minutach marszu, więc po napełnieniu bidonów wróciłem do obozu, zagotowałem wodę, żeby mieć już zdatną do picia wodę na rano i poszedłem spać. 

W nocy obudził mnie dziwny hałas. Słyszałem deszcz kapiący na dach namiotu, ale oprócz tego coś jeszcze - jakieś duże zwierzę tuż przy wejściu! Zamarłem w bezruchu zastanawiając się co to może być. Po chwili wszystko stało się jasne - osły dobrały się do resztek jedzenia, ktore Nadège zostawiła w worku na śmieci. Wyskoczyłem ze śpiwora i wypełzłem na zewnątrz. Było ledwie kilka stopni Celsjusza i padało, tymczasem ja w samych bokserkach przeganiałem osły spod namiotu, zbierałem porozrzucane śmieci i zawiesiłem je w zabezpieczonym worku na drzewie, poza zasięgiem osłów. Po tej krótkiej interwencji mogłem znów położyć się spać. 

Poranek wyglądał podobnie do poprzedniego. Zmęczeni, z podkrążonymi oczyma, ubrani najcieplej jak się da, zjedliśmy śniadanie. Potem zwinęliśmy mokry namiot - nie było sensu czekać aż wyschnie na słońcu, bo zanim to pojawiłoby się ponad otaczającymi nas zewsząd szczytami, minęłyby jeszcze ze dwie godziny. W teorii moglibyśmy zostawić go rozbitego i pójść nad wspomniane jezioro, ale Nadège nie chciała ryzykować, bo namiot kosztował ją ponad 500 euro - cena spora, ale i namiot był faktycznie ultra lekki. Postanowiliśmy sobie jednak nieco ułatwić - zamiast targać ze sobą wszystkie bagaże w górę i potem w dół w to samo miejsce, postanowiliśmy ukryć część rzeczy w jakichś krzakach i pójść nad jezioro na lekko. Okazało się to trochę bardziej wymagające niż myślałem, bo chciałem ukryć bagaże zarówno przed ludźmi, jak i zwierzętami. W końcu znalazłem wielki głaz, na który zwierzę by nie wlazło, a jednocześnie wystarczająco na uboczu, by naszych bagaży nie znalazł i nie przywłaszczył żaden człowiek. Niby w górach nie spodziewaliśmy się kradzieży, zwłaszcza przy tak niewielkim ruchu na szlaku, ale woleliśmy dmuchać na zimne. 

Droga nad jezioro zajęła nam jakieś dwie godziny. Na górze rozłożyliśmy płachtę namiotu, żeby wysechł, a sami podziwialiśmy w spokoju widoki. Gdy już się wystarczająco nasiedzieliśmy, zwinęliśmy suchy już ekwipunek i wróciliśmy po nasze bagaże, czekające w stanie nietkniętym tam, gdzie je zostawiliśmy. Mogliśmy iść dalej. Po drodze przechodziliśmy jeszcze przez pole wielkich głazów i oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie postanowił wleźć na jeden z nich. Tradycyjnie też zejście okazało się znacznie trudniejsze niż wejście, więc Nadège musiała mi delikatnie pomóc, żebym się nie połamał. Nigdy się nie nauczę, żeby odpuszczać takie pomysły. Zrobiliśmy jeszcze selfie z kolejną gromadką osłów i ruszaliśmy w stronę głównego szlaku. Teren powoli się wypłaszczał - szliśmy doliną najpierw wzdłuż brzegu jeziora, a później wypływającego z niego potoku, w stronę kolejnego, ostatniego już przystanku na nocleg. W międzyczasie zjedliśmy jeszcze obiad, popędzani przez rozpadujący się deszcz. 

Po paru godzinach dotarliśmy do pola namiotowego, innego od wszystkich dotychczasowych - miejsca do rozbijania się wciąż były takie sobie, ale na terenie kempingu znajdował się zadaszony kibelek, a nawet sklepik! Co prawda był to tylko szałas z produktami typu coca cola, chipsy i krakersy, ale i tak byłem pod wrażeniem (jednocześnie zastanawiając się, czy gościowi w ogóle opłaca się tam przychodzić, skoro szlakiem wędrowało może kilkanaście osób dziennie, a od najbliższej cywilizacji dzieliło nas kilka godzin marszu).

Nie skorzystałem z oferty sklepu, ale żywo zainteresowałem się polowym sanitariatem. Od mojej ostatniej poważniejszej potrzeby minęło już ponad 50 godzin. Zwyczajowo mam znacznie krótsze interwały, ale dotychczasowy brak odpowiednich warunków spowodował, że moje ciało samo wstrzymało pewne procesy trawienne - może to przez to, że wciąż miałem traumę po przymusowym pójściu w krzaki w drodze na Kilimandżaro w 2018 r. Mój zachwyt zadaszonymi kibelkami trwał krótko. Wszystkie 4 szalety miały po prostu niewielką dziurę w betonowej pokrywie stanowiącej podłogę, a na dodatek otwory te były prawie całkowicie zatkane kamieniami, co jednak nie przeszkodziło poprzednim odwiedzającym próbować wcelować w liche szczeliny, jak się domyślacie - bezskutecznie. Wyparowałem z tych toalet szybciej niż się dało, ale wcześniejsza nadzieja na spokojne posiedzenie zainicjowała ruchy perystaltyczne jelit, których czułem, że długo nie powstrzymam. Podpytałem sklepikarza o toalety, a ten wskazał tylko na piętrzące się nieopodal rumowisko skalne i rzekł - piedras. No cóż, chcąc nie chcąc poszedłem we wskazanym kierunku, pieczołowicie wybierając skały odpowiadające moim wyrafinowanym potrzebom. Dalszych szczegółów oszczędzę.

Postanowiliśmy nie zostawać na tym kempingu, tylko kontynuować marsz przez jakieś półtorej godziny, zbliżając się już dość mocno do końca szlaku. Nie bylibyśmy w stanie ukończyć go przed zmrokiem, zresztą woleliśmy spędzić kolejną noc wśród natury, a nie w jakiejś wiosce, więc tuż przed zachodem słońca rozbiliśmy nasz ostatni obóz, w bardzo urokliwym miejscu nad samym potokiem. Kawałek dalej swój namiot ustawiła wyprzedzona przez nas wcześniej parka - dobrze się złożyło, bo gdy gotowałem wodę na herbatę, skończył nam się gaz w kartuszu, więc dobrze było mieć sąsiadów z zapasem paliwa. 

Po spokojnej nocy przyszedł czas na ostatnie kilka kilometrów trasy - tu już raczej nie było spektakularnych widoków - ot końcówka szlaku prowadząca do punktu końcowego, czyli wioski Cashapampa. Gdy dotarliśmy na miejsce, skierowaliśmy nasze kroki do sklepiku w celu kupienia czegoś zimnego do picia i zorientowana się, jak wydostać się do cywilizacji. To okazało się dość proste, bo jak spod ziemi wyrósł Peruwiańczyk pokazujący swojego busika i komunikującego, że ruszymy jak tylko pojawią się jeszcze choćby dwie osoby, a że nasi sąsiedzi z poprzedniego noclegu wyruszali niedługo po nas, czekaliśmy jedynie około pół godziny. 

Tak oto mój trekking Santa Cruz dobiegł końca. Czy było trudno? Moim zdaniem nie. Byłem już dobrze zaaklimatyzowany, więc wysokość nie stanowiła problemu, dzienny dystans do pokonania nie był wyzwaniem, trudności technicznych szlak nie posiada, więc głównym dyskomfortem pozostawał dla mnie brak toalet na trasie. No, dodam jeszcze do tego zdradliwe kamienie na szlaku, z których wiele nie było stabilnie osadzonych, a przez to w najmniej oczekiwanych momentach potrafiły się solidnie zakołysać pod stopą grożąc piechurowi wywrotką. I faktycznie - na jednym z takich kamieni straciłem równowagę i poleciałem na tyłek - niby w miarę kontrolowany sposób, ale tak nieszczęśliwie, że jeden z kijów trekkingowych, którymi się asekurowałem, wygiął się po zaklinowaniu w szczelinie między kamieniami, a na przytroczonej do plecaka kamerce gopro pojawiło się pęknięcie na ekranie (jak się później okazało - odejmujące wodoszczelność z listy jej właściwości). Kij udało mi się jakoś naprostować i wyklepać tak, że prawie nie było sladu, a kamerkę wymieniłem po kilku tygodniach w ramach opłaconej subskrypcji. Czy miło wspominam? Tak, to był bardzo przyjemny trekking z pięknymi widokami, a spanie praktycznie na dziko dodawało taką nutkę podróżniczej przygody. 

To by było na tyle. Czy na kolejny wpis przyjdzie czekać znów ponad 2,5 miesiąca? Czas pokaże. 

#polacorojo #podroze #peru #santacruz
e143d2da-ff88-4b82-97e7-fa75e740ed6a
4bdcf056-f46e-48dc-ba54-b605f1a3c1c1
5f23992c-3adf-4496-9137-880a82308112
88a93a3d-e88f-4b70-81de-9d283c354060
571f1aab-bfc0-4e17-8df2-4e67c27c9fad
Sniffer
  1. Miejsce rozbicia namiotu na ostatni nocleg - idylla.

  2. Po prawej w tle góra Artesonraju, która zainspirowała do stworzenia logotypy Paramount Pictures

  3. Ostatnie metry przed dotarciem na przełęcz Punta Union

649c8a0a-6071-48ff-8c22-4bb674550d28
e3875a91-dbfb-4835-bd1e-de9294c29e63
8c235746-6e31-421b-8045-2b3ebfc286fa
conradowl

Będę miał co czytać w pracy, ostatni dzień przed wolnym.

I zdrowia życzę, nie wiem co się dzieje, ale oby było lepiej.

Ramirezvaca

@Sniffer dzięki za inspirację

Zaloguj się aby komentować

Warszawa czy Seul? Gdyby nie krzaczki to byscie za chiny nie poznali.

#heheszki #podroze #pociagi
dc85ed31-d521-484f-b0f3-713966611cd1
koszotorobur

@bartek555 - jak byłem to metro apka na telefon robiła robotę - nigdy się nie zgubiłem.

MementoMori

Google maps ogarnie wszystko.

cododiaska

To jest jedyna sluszna mapa metra w Warszawie

4abd6589-6939-4f98-a469-750710d2f094

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Treviso jest ciekawym miastem położonym w północnych Włoszech. Miasto posiada mury obronne zachowane w ponad 70% i jest to jednocześnie pierwsze włoskie miasto włączone do projektu “Miasta stojące murem”. Samo miasto kojarzone jest jeszcze z deserem tiramisu.

Zapraszam do artykułu na blogu

  • Treviso znajdują się dobrze zachowane mury miejskie, które miały około 5 kilometrów. Do dzisiaj zachowało się około 3800 metrów (dane wg pomiarów z Google Maps). Pierwsze mury powstały w czasach rzymskich, a te istniejące do dzisiaj pochodzą z XV wieku. Zachowało się również kilka ciekawych bram, z których najciekawsza to Porta San Tomaso, ale wyróżnić można jeszcze Porta Santi Quaranta, Porta Caccianiga i Porta Frà Giocondo.
  • Katedra San Pietro położona jest w centrum starego miasta w Treviso. Pierwsza świątynia w jej miejscu powstała w VI wieku, a wcześniej istniał tam rzymski teatr, świątynia i łaźnie. W XI i XII wieku przebudowano ją na styl romański, a w XVIII stuleciu przebudowano go na styl neoklasycystyczny. W niezmienionym stanie pozostały krypty. We wnętrzu kościoła można zobaczyć dzieło Tycjana.
  • Kościół św. Franciszka (Chiesa e Convento di San Francesco) położony jest w północnej części miasta. Powstał w stylu romańsko-gotyckim w XIII wieku i początkowo franciszkanie, którzy go zbudowali nadali mu wezwanie Najświętszej Maryi Panny. Pod koniec XVIII wieku świątynia została przejęta przez Francuzów, którzy wypędzili zakonników, a w późniejszym czasie służyła ona m.in. jako stajnia.
  • Tiramisu to bardzo znany włoski deser. Najprawdopodobniej pierwszy raz podano go właśnie w Treviso w 1962 w restauracji Le Beccherie. Miejsce to istnieje do dzisiaj i jeśli chcielibyście spróbować tego pysznego deseru to z pewnością musicie to zrobić właśnie w tym mieście.

#antekpodrozuje #podroze #podrozujzhejto #turystyka #wlochy #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne #zainteresowania

-------------------------------------------
Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje
Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej
087d9f7b-f309-4cb9-9a08-f19d8e3c7700
06b865a2-e7dc-49f5-8edb-a0b6dd4140d1
dfd00511-f0bf-41fb-ad68-8b3c180fd9ac
6109ef9d-132c-44a5-98ca-797231cdf019
c735b7fb-44a4-491f-b280-7799aac76f9c
antekwpodrozy

Wywołuję obserwujących i zainteresowanych:

@IceXXX @mrololl @Kolej_na_drony @jordan @lluke @Ralfralf @Gruby @robaczek @Anabel2023 @SzaloneWalizki @mateoaka @Wobiektywie @Rudeiczarne @places2visit.pl @lukasz-piernikarczyk @Grubas @polaczkropki

@Atarax @Dzikie_oregano @Boltzman @kbk @Lemmy @schweppess @4Sfor @dybtas @DOgi @dasistfubar @Nirvash @Geratius @Kruczek555 @Sofie @gaga262 @Patalizator @mikeku @SuperSzturmowiec @gingerowl

@Parowkowy_Skrytozerca @Venfi @Roci @krzysztof-k-d @Duvel @Misiasio @Lime @kejdzu @Sorokawojcie.ch @Atexor @Huxley @Warus @Damdzior @_wojti @bbwieli17 @shack_my_kak @cyberpunkowy_neuromantyk

@tyci_koks @Wlacza @3cik @alaMAkota @Roche @Barabarabasz7312 @e5aar @zuchtomek @Lawyerish @razALgul @Lurker69 @konto_na_wykop_pl @anervis @Ewcias @koniecswiata @Dzban3Waza

@Minotaur_Kebabowy @AndrzejZupa @wozny87 @cejaczek @Icon_of_sin @SzwarcenegerKibordu @Jarosuaf @ddhadq @Farmer111 @Villdeo @Pawelvk @Maciej_Amadeusz @mahoney @Odczuwam_Dysonans

@Buendia @stimmhorn @ataxbras @m-q @Bukuria @Tino @meinigel @bagela @suseu @ovoc @rakokuc @Koloalu @Bjordhallen @bielak1212 @Cybulion @Kulfi_89 @lucabianco @Berdonzi @Taxidriver @szymek @nazwa_uzytkownika @Siejek @Tyglys @cyber_biker @epsilon_eridani @teetx @Rudolf @BND @oromek @Wojciechpy @HerrJacuch @Chunx @galencjusz @Arxr @ismenka

Zaloguj się aby komentować

Jakiś czas temu odwiedziłem Park Tulipanów w Keukenhof w #holandia , coś pięknego 🙂w tym roku akurat obchodzą 75 lecie istnienia. Swoje ekspozycje pokazało 100 wystawców, nasadzono 800 różnych rodzajów tulipanów (łącznie 1600 odmian roślin cebulowych), w ilości ponad 7 milionów 😮to wszystko na 32 hektarach. Park jest otwarty każdego roku przez około półtorej miesiąca, kiedy jest sezon na tulipany, wiadomo, w tym roku 21.03-12.05. Polecam każdemu kto mieszka w NL i każdemu kto lubi zwiedzać ciekawe miejsca. Gdzieś czytałem, że w sezonie Park odwiedza codziennie 22 tysięce osób i od razu proponuje wybrać się z samego rana, bo w samym już mieście stałem autem 2h w korku 😮‍💨 a do zobaczenia oprócz parku są jeszcze pola tulipanów oraz niedaleko jest również mały zameczek, w którym żyli założyciele Parku.
#kwiaty #wycieczka #ciekawemiejsca #zwiedzanie w sumie, do końca #niewiemjaktootagowac 😉
99ee7783-4e3c-4ed2-bc7e-9bdd25adb037
8cc646c5-32dd-4603-ad9f-0acfebf886a2
34ea8951-5392-4011-9ba4-8644d8a59db2
4255e210-dd39-4718-8641-cf5ab97f1e7d
16e5d2b9-8cea-44ed-b312-38b6af69ebdb
szukajek

a po zwiedzanku zapraszaja na pole na zbieranko

Bercikk

Polecam też północną Holandię gdzie mamy całe pola pięknych kwiatów :)

91e0e7ed-4aac-4786-97b9-08e40464a9d1
WilczyApetyt

20 kwietnia nie dało się przejechać obok Keukenhof (akurat był festiwal kwiatów w Lisse), ludzi była taka masa, że zrobili ze ścieżki rowerowej sobie chodnik. No i bratku, zapomniałeś, że całkiem ładny zameczek też tam się znajduje. Świetne miejsce, również polecam.

Zaloguj się aby komentować

Changdeokgung Secret Garden. Ciesze sie, ze tym razem udalo mi sie zobaczyc, bo ostatnio bylem 10min za pozno na ostatnio zwiedzanie (a trzeba isc z przewodnikiem).

Szkoda za to, ze napierdalal deszcz, ze przemoklem okrutnie, ale za to wyjatkowo pozwolili isc bez przewodnika wiec poszedlem zanim cala grupa ruszyla.

Polecam, bardzo ladne miejsce. Mysle, ze musi byc jeszcze lepiej na wiosne/jesien jak jest wiecej kolorow.

#barteknamorzu #podroze #korea
2cbd16b9-a9d2-44a5-ab5e-7ac548ab5e04
LondoMollari

Szkoda za to, ze napierdalal deszcz, ze przemoklem okrutnie


@bartek555 Jeśli byłeś w stanie zrobić takie ładne zdjęcie to nie napierdalał aż tak bardzo. ( ͡° ͜ʖ ͡°)


Raz, gdy zwiedzałem USS North Carolina to pogoda zapewniła mi wysoki poziom realizmu, bo przy wejściu była taka taka ściana wody, że z nabrzeża ledwo było widać zarys kadłuba. Na szczęście po kilku godzinach się wypogodziło mocno, i nawet zdjęcia wyszły.

e39816d6-58bc-4879-bd41-70f07f3eee0b

Zaloguj się aby komentować

Siema,

Majówka się zaczyna, także rzecz jasna młoda jest chora i trzeba urozmaicić sobie czas spędzany w domu.

Niedawno byliśmy na przedstawieniu o Szewczyku Dratewce, które bardzo się Myszy spodobało, także dzisiaj będziemy bawić się w teatr Na zdjęciu dzieło córy i żony - wystarczył zwykły karton, nożyczki, kilka pisaków i zamek gotowy. Dodamy efekty dźwiękowe z telefonu, może jakieś oświetlenie i jazda

Udanego wypoczynku wszystkim

#dzieci #rodzicielstwo #diy #kreatywne
720ffc20-78f8-477d-be6e-bcba709a05b1
Lubiepatrzec

@Piechur usiadł byś jak normalny człowiek przed telewizorem, wypił piwo to nie, lepiej się chrzanić z wychowaniem dzieciaka żeby na ludzi wyrosło. ¯⁠\⁠_⁠(⁠ツ⁠)⁠_⁠/⁠¯

Zaloguj się aby komentować

(...) bardzo głupi jest ten, kto ocenia człowieka wedle szaty lub wedle stanu, który wszak również tylko otacza nas na kształt szaty. «Jest niewolnikiem». Lecz może człowiekiem wolnego ducha. «Jest niewolnikiem». Czy może mu to szkodzić? Pokaż, kto nim nie jest. Oto jeden zostaje w niewoli swej chuci, drugi służy chciwości, trzeci próżności, a wszyscy są niewolnikami nadziei i strachu.

Seneka, Listy moralne do Lucyliusza
#stoicyzm
0535f5ba-2085-4f90-8a78-a94d821d058d

Zaloguj się aby komentować

Kto nie chce umierać, nie chciał też żyć. Życie bowiem dane jest pod warunkiem śmierci i do niej przecież podążamy. Dlatego też obawa przed nią jest tak nierozumna, skoro rzeczy pewnych zwykle się spodziewamy, a boimy się tylko niepewnych. Konieczność śmierci jest równa dla wszystkich i nieprzezwyciężalna. Któż tedy może się użalać, że jest w tym położeniu, w jakim znajdują się wszyscy?
Równość zaś to najpierwsza odmiana sprawiedliwości.

Seneka, Listy moralne do Lucyliusza
#stoicyzm
0a3b4970-86b3-4190-a51f-212286168542

Zaloguj się aby komentować

Ludzie są skąpi w zachowywaniu majątku, lecz jeśli idzie o tracenie czasu – tej jedynej rzeczy, której chwalebnie jest skąpić – są największymi utracjuszami.

Seneka, O krótkości życia
#stoicyzm
390cd16a-9c64-4565-b206-6a69d0266a7b

Zaloguj się aby komentować

Walia jest niesamowitym miejscem, a zwiedzając ją koniecznie trzeba zajrzeć do Snowdonia National Park, na terenie którego znajduje się najwyższy szczyt Walii Snowdon o wysokości 1085 m n.p.m. Teoretycznie nie jest to wysoko, ale wystarczy wybrać najtrudniejszy możliwy szlak przez grań Crib Goch, która jest bardzo wąska i już robi się bardzo ciekawie.

Zapraszam do tekstu na blogu

  • Na najwyższy szczyt Walii Snowdon wszedłem dwukrotnie. Pierwszy raz miało to miejsce w 2018 roku podczas podróży do Walii, a drugi raz w październiku 2023 roku, gdy z grupą przyjaciół odwiedzałem angielskie Chester. Podczas pierwszej wizyty wszedłem najtrudniejszym szlakiem Crib Goch, natomiast podczas drugiej wędrówki pogoda była bardzo kapryśna, padał deszcz i ze względów bezpieczeństwa zdecydowałem się na łatwiejszy Pyg Track.
  • Przełęcz Pen-y-Pass (300 metrów n.p.m.) jest miejscem, w którym zaczyna się kilka szlaków na Snowdon. Możecie zaparkować tam samochód i rozpocząć swoją wędrówkę, należy jednak wziąć pod uwagę, że znajdujący się tam parking jest mały i trzeba go wcześniej zarezerwować.
  • Crib Goch jest granią, przez którą prowadzi najtrudniejszy szlak na Snowdon. Idąc w górę postanowiłem, że pójdę właśnie nim. Mimo iż wiedzie on na wysokości zaledwie 900 metrów to jest bardzo eksponowany. Osoby z lękiem wysokości lub przestrzeni mogą mieć w tym miejscu spory problem. Początkowo ścieżka pnie się bardzo ostro w górę, właściwie można powiedzieć, że mamy do czynienia ze wspinaczką. Szlak wymaga angażu nie tylko nóg, ale również rąk. Gdy osiągniemy grań to dopiero zaczyna się zabawa. Grań ma mniej niż kilometr długości, ale jest tak eksponowana, że momentami musimy przejść po jej grzbiecie bardzo wąską ścieżką mając po obu stronach głęboką przepaść. Widziałem ludzi, którzy widząc to szli na czworakach, bo w wielu miejscach nie ma się czego złapać.

#antekpodrozuje #walia #podroze #podrozujzhejto #wakacje #turystyka #ciekawostki #zainteresowania #wielkabrytania

-------------------------------------------
Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje
Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej 
517679e7-1c2a-4b9f-a897-3a0e3e27a9b0
7c7c51f3-69db-424a-bed1-6bfc6f99ed24
52aed120-5834-40e4-b3c0-8f7ff5614f79
d50ee9ca-6e7d-49ee-b467-cb20fbbadfda
005469b0-4924-46e4-9df1-973688c78494
Mazski

Mój kumpel zginął na crib goch. Poślizgnął się i poleciał

Nemrod

Dla nieznających UK warto dodać, że oznakowanie szlaków jest bardzo symboliczne lub wręcz znikome. Wchodziłem na Snowdon ciężko powiedzieć jakim szlakiem, raczej własną ścieżką, czasem się kogoś spotykało i szło za nim, a czasem ktoś mnie spotykał i szedł za mną, bo myślał, że wiem jak biegnie szlak. Schodzenie podobnie - wybrałem inną drogę, też trudno powiedzieć, czy to był właściwy szlak, może początkowo. Jak ktoś narzeka na oznakowanie szlaków w PL, to w UK po prostu może zapomnieć, że jakiekolwiek oznakowanie istnieje.

Today

@antekwpodrozy ja niestety nie posiadam dobrego balansu i chodzenie po wąskim u mnie odpada. Dlatego nie wchodzę w ogóle na takie szlaki byłam na Snowdon w poniedziałek jak był pogrzeb Elżbiety 2. W weekend ciężko ten parking zarezerwować bo jest obłożenie na 2-3 tygodnie do przodu

Zaloguj się aby komentować

Jeżeli ja nazwę coś łatwym, ty będziesz obstawał, że jest niezwykle trudne. Boć dobrze wiem, że jedni śmieją się nawet pośród uderzeń bicza, a drudzy jęczą po otrzymaniu lekkiego policzka. Zastanowimy się później, czy rzeczy te oddziaływają tak ze względu na własną swą siłę, czy też wskutek naszej słabości.

Seneka, Listy moralne do Lucyliusza
#stoicyzm
4285b8d6-81f3-48c2-9ec4-5a98e8dd48eb
znany_i_lubiany

ma ktoś dostęp do wypożyczalni Przemyślenia -Marka Aureliusza?

#kurdegdziemojakawa

znany_i_lubiany

[̲̅$̲̅(̲̅ ͡° ͜ʖ ͡°̲̅)̲̅$̲̅]

Dudleus

Akurat łatwość robienia rzeczy jest chyba dość uniwersalna, można dać przedziały czasowe ile zajmuje średnio zajmuje. Jeżeli nie jest się chorym to wszystko jest do nauczenia, a odczuwanie bólu jest kwestią indywidualną choć też do nauczenia bo jak ktoś dźwiga duże ciężary czy bije się w oktagonie będzie miał wyższy próg bólu niż osoba z ulicy.

Zaloguj się aby komentować

(...) piękno życia nie zależy od jego długości, ale od sposobu wykorzystania; iż może się zdarzyć, bardzo często się zdarzyć, że kto żył długo, przeżył mało.

Seneka, Listy moralne do Lucyliusza
#stoicyzm
ea732772-b15c-4512-97fa-e316699e7625

Zaloguj się aby komentować

«Poznanie błędu jest początkiem wyzwolenia się z niego». Wybornie, moim zdaniem, powiedział to Epikur. Kto bowiem nie wie, że popełnia błędy, nie może chcieć poprawy.

Seneka, Listy moralne do Lucyliusza
#stoicyzm
d2fd4ad2-1de8-491f-9bcf-9c0da3ebf004
pol-scot

@splash545 niestety niektórzy myślą, że są nieomylni i do błędu nigdy się nie przyznają...

moll

@splash545 raczej "może być". Można wiedzieć, że robi się źle i nadal to robić

JakTamCoTam

To stoickie podejście wydaje się być rozsądne. Gdzie jest haczyk. Trzeba być bogaty?

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry przy piątku!

Kontynuuje wątek japońskiej wycieczki - dalej będzie do kwestiach związanych z transportem. Wydaje się to możne mało fascynujące ale przykładowo japońskie dworce mnie w jakiś tajemniczy sposób przerażają i fascynują Poprzedni wpis spotkał się z dobrym przyjęciem więc mam nadzieję, że i ten się spodoba.

#podroze #japonia #podrozujzhejto

Rowery
Dużo jeździliśmy na rowerach elektrycznych! Bardzo polecam tę formę zwiedzania – nie tylko w Japonii. Można zobaczyć wiele więcej niż z pociągu metra (szczególnie jak jedzie pod ziemią XD) czy autobusu, człowiek nie męczy się aż tak bardzo bo to jednak elektryk i można poczuć klimat dzielnic gdzie turyści się chyba w ogóle nie zapuszczają.
Wypożyczaliśmy rowery na cały dzień z wypożyczalni (zawsze jakaś się znalazła nieopodal) w cenach 5000-6000 jenów za dzień dla dwóch osób (ok 120-150 zł). Czasami problemem było parkowanie roweru – w Kioto podchodzą do tego bardzo poważnie i za zostawienie roweru w miejscu do tego nieprzeznaczonym grożą wysokie kary. W najgorszym wypadku trzeba podjechać kawałek do płatnego parkingu (wstawiamy rower w stojaku, jak zabieramy trzeba zapłacić w automacie). Ewentualnie trzeba pytać obsługi przy danej atrakcji gdzie można postawić rower zazwyczaj mają do tego jakieś miejsce. Ceny tych rowerowych parkingów były raczej symboliczne.  

Dodatkowo korzystaliśmy z apki Luup – rowery i hulajnogi na minuty, podobne jak w PL. Działało to bardzo dobrze, za założenie konta dostaliśmy jakieś promocje dzięki czemu chyba połowę wszystkich przejazdów mieliśmy za free Co ważne ta apka nie wymagała japońskiego numeru telefonu z czym mieliśmy problem przy innych aplikacjach (np. Hello bike). Na dłuższy dystans było drożej niż komunikacją ale tak jak wspomniałem, śmiganie po jakiś randomowych dzielnicach Kioto czy Tokio elektrycznym rowerkiem – bezcenne.

Jak jesteśmy przy tych rowerach/hulajnogach na minuty – coś co wprowadzałbym w PL jak pojebion. Rowery/hulajnogi można zostawiać i odbierać wyłącznie w wyznaczonych punktach! Nie ma rozjebanych po chodnikach hulajnóg! Każdy taki mini parking ma swoją pojemność i nie ma możliwości „dopchnięcia” roweru „bo się zmieści”. W efekcie jest porządek. Spada może praktyczność bo nie podjedziemy dokładnie pod miejsce gdzie chcemy się dostać, czasami musimy od tego parkingu kawałek przejść. Tak czy siak – porządek zwyciężył w Japonii i czekam aż PL się ogarnie w tym temacie.

Ceny transportu
Bilety na metro zależą od odległości – koszt wynosił od ok 150 JPY do 250 JPY (4-6 PLN przy obecnym kursie). Na wejściu odbijamy się Suicą w telefonie, na wyjściu odbijamy się Suicą i widać jak na dłoni ile zeszło nam z konta. W Kioto cena biletu była chyba jednolita bez względu na trasę. System chyba działa w ten sposób, że przy przesiadce należy kupić kolejny bilet co podraża wieloetapowe marszruty.  

Pociągi lokalne nie są szczególnie drogie – np. Osaka-Kioto (pięknym turystycznym pociągiem urządzonym wg. pór roku, w którym był nawet mały japoński ogród) kosztował kilkanaście PLN, przejazd z Tokio Ueno do Hakone Yumoto (ok. 1,5h) to jakieś 1600 JPY (ok. 40 PLN).

Shinkansenem jechałem raz z Fuji Station do Osaki – bilet kupiony 15 min przed odjazdem z rezerwacją miejsca kosztował dla dwóch osób 21500 JPY (ok 540 zł – trasa ok 350 km). Komfort takiego shinkansena bardzo wysoki. Było mnóstwo miejsca na nogi – przy rozłożonym fotelu mogłem się cały wyciągnąć bez problemu a mam 190 cm+ wzrostu! Super wrażenie robi przejazd shinkansena na pełnej prędkości. Wygląda to jak gdyby przelatywał obok nas samolot

Dworce – mrowiska
Niektóre dworce w Japonii to normalne dworce – ot takie jak np. w WWA. W mniejszych miastach to nawet jak dworzec w Polsce powiatowej. Niech to was jednak nie zwiedzie – są tam też dworce giganty, istne potwory. Weźcie taką warszawę centralną wraz ze złotymi tarasami oraz przyległymi biurowcami i przemnóżcie to razy 5 lub 10. To istne mrowiska z kilkoma piętrami pod poziomem ulicy, kilkunastoma nad jej poziomem, pasażami, wielkimi galeriami i tłumem ludzi. Przejściami, mostami, niekończącymi się schodami i ślepymi zaułkami. Serio – byłem przerażony skalą tych miejsc.

Zasadniczo wszystko jest dobrze i logicznie oznaczone. Zasadniczo bo zdarzają się wyjątki. Zdarzało się, że ominięcie jednej strzałki lub nieogarnięcie, że jakaś linia metra jeździ pod szyldem japońskich kolei JR (co nie było jakoś szczególnie wyraźnie zaznaczone, zresztą w japońskim natłoku bodźców nie trudno coś ominąć) powodowało błądzenie po nieskończonych podziemiach i galeriach handlowych ukrytych pod ulicami Osaki czy Tokio. Zapadła mi w pamięć sytuacji kiedy chciałem przejść do sklepu znajdującego się po drugiej stronie dworca Osaka Umeda. Prosta sprawa – trzeba iść cały czas prosto i skręcić lekko w prawo. Znaków na ten gargantuiczny sklep brak. Po jakiś 30 min chodzenia wyszliśmy jakieś 50 metrów od miejsca gdzie weszliśmy XD

Po dwóch takich przygodach czułem autentyczny strach przed tym dużymi dworcami. Jeżeli myślisz, że pomoże w tym telefon – umiarkowanie. GPS wariuje w pobliżu takiego mrowiska i pokazuje głupoty. Pomaga natomiast bardzo znajomość np. jakim wejściem (numer lub nazwa) trzeba wejść na peron czy wyjść z dworca – zasadniczo po tych nazwach da się tam odnaleźć (no chyba, że ominiemy jedną strzałkę :P).

Warto również odnaleźć punkt informacyjny – zazwyczaj taki gdzieś jest i ludzie tam są w stanie pomóc jeżeli chodzi o odnalezienie się w tym przedziwnym labiryncie. Albo wytłumaczą albo dadzą mapkę z zaznaczoną drogą. W takich punktach mówili raczej ładnie po angielsku.

Przydatne aplikacje podróżne
Przede wszystkim niezawodny google maps ze wszystkimi swoimi minusami. Dobrze ogarniał komunikacje w miastach za pomocą wyznaczania trasy – wskazywał linie metra, cenę przejazdu, przesiadki, nazwy/numery przejść/wyjść, do którego wagonu wsiadać aby się szybciej przesiąść. Nie zawsze google wskazywał numery przystanków. Jak wspomniałem wyżej – na GPS nie ma co liczyć w pobliżu dworców-mrowisk.

Druga apka to apka „Japan Travel – Route,Map,Guide” – jest to oficjalna apka turystyczna, dobrze ogarnia połączenia kolejowe i wskazuje ceny biletów. Jak ktoś kupi sobie jakiegoś passa to można to uwzględnić i od razu pokazuje, które połączenia mamy za free w ramach passa.

Obie te aplikacje nie sprawdziły się poza dużymi miastami – w okolicach Fuji pokazywały jakieś zupełne głupoty, wyglądało na to, że nie mają one bazy lokalnych autobusów. Tu z pomocą przychodzi niezawodne pytanie ludzi – czy to w informacji/kasie na dworcu, czy pana który kieruje ruchem czy recepcjonisty w hotelu. Zazwyczaj znali oni odpowiedzi na trudne pytania i chętnie wszystko wyjaśniali (pomimo bariery językowej zawsze dało się jakoś dogadać choć przyznać trzeba, że w dworcowej informacji zazwyczaj był ktoś kto dobrze mówił po angielsku). Rozkłady na dworcach autobusowych były super przejrzyste i łatwe w użyciu – wymagało to chwili ale jak już się złapało jaka logika stoi za danym schematem/mapą połączeń to szło gładko!

Życzę miłego weekedu i do usłyszenia!
a979e038-816e-4c26-b256-0d5d87487c2e
08231694-542f-441b-9abf-ed9fd88dffa9
535b1834-4da2-419f-af76-28ad60dc9f0f
77465023-5aec-4665-845c-ea969dfb80ee
77be61c9-29e1-4352-a058-8b54e92582b2

Zaloguj się aby komentować

Siema,
W poniedziałkowym #piechurwedruje Gorcowy klasyk. Zapraszam i zachęcam do obserwowania tagu
---------
Szczyty: Turbacz, Kiczora (Gorce)
Data: 11 listopada 2021 (czwartek)
Staty: 17km, 6h25, 790m przewyżyszeń

Święto Niepodległości zapowiadało się idealnie pod względem pogody, także oczywiście zacząłem myśleć o wyskoczeniu gdzieś na szlak. Na całe szczęście moja mama ofiarowała swoją pomoc w opiece nad Myszą, dzięki czemu nadarzyła się okazja aby pójść razem z żoną. Dołączyła do nas również koleżanka, z którą poprzedniego miesiąca byłem na Pilsku.

Naszym celem stał się Turbacz, ze względu na przynależność do #koronagorpolski , do której dziewczyny potrzebowały pieczątek. Jako, że jest to jeden ze szczytów, na którym byłem już sporo razy i trochę mi się znudził, poszukałem trasy, którą jeszcze nie wchodziłem. W ten sposób o godzinie 8 znaleźliśmy się na osiedlu Zarębek Niżni w miejscowości Łopuszna, skąd niebieskim szlakiem mieliśmy dojść do schroniska.

Poranek był dość chłodny, więc naszą wycieczkę rozpoczęliśmy w kurtkach i czapkach. Początek trasy prowadził asfaltową drogą, po czym skręcał w las, gdzie nachylenie zwiększało się momentalnie. Trochę zasapani doszliśmy do osiedla Zarębek Wyżni, skąd kontynuowaliśmy marsz. Koleżanka trzymała się z przodu i w pewnym momencie w ogóle znikła nam z oczu, natomiast ja towarzyszyłem żonie, która kondycyjnie była gorzej przygotowana.

Niebieski szlak, którym wchodziliśmy, nie zachwycił mnie za bardzo, ale może była to wina pory roku. Las wyglądał ponuro, liście już dawno opadły i gniły na ściółce, a łyse gałęzie wyglądały smutno. Dodatkowo droga była bardzo błotnista, więc na podeszwie mieliśmy po 2 centymetry dodatkowej, niechcianej warstwy. Z plusów: zrobiło się na prawdę ciepło, więc kurtki i czapki wylądowały w plecakach.

Doszliśmy do Bukowiny Waksmundzkiej, z której nareszcie można było zobaczyć Tatry. Od razu zrobiło się ładniej. Jak to w Gorcach, na trasie było jeszcze kilka innych polan, z których rozpościerał się fajny widok na bliskie i odległe szczyty, dzięki czemu marsz był przyjemny. Minęliśmy krzyż poświęcony partyzantom, pod którym znajdowało się kilka zniczy, a obok na proporcach wisiały biało czerwone flagi. Do schroniska został już tylko kawałek i wkrótce się przy nim znaleźliśmy.

Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, który padał niewiadomo kiedy. Błotnistą ścieżką poszliśmy w końcu zdobyć szczyt, przy którym czekała na nas koleżanka. Na Turbaczu zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie pod obeliskiem, po czym usiedliśmy na chwilę na ławeczce rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca. Chwilę później poszliśmy do schroniska, w którym dziewczyny przybiły pieczątki do książeczek, a później zrobiliśmy przerwę na bułę i herbatę.

Powrót zaplanowałem czerwonym szlakiem, którym udaliśmy się po uzupełnieniu zapasów energii. Idąc przez Halę Długą przez spory kawał czasu mogliśmy podziwiać Tatry, które jak zawsze kusiły swoją pozorną bliskością. Rozpoczęliśmy ostatni odcinek, który prowadził pod górę, wchodząc na znajdującą się na szlaku Kiczorę. Na drodze w niektórych momentach był zrobiony trakt z drewnianych desek, z których część była już mocno spruchniała. Las był ładny, choć widać w nim było placki uschniętych drzew.

Na Kiczorze znowu zrobiliśmy krótki postój, bo było przyjemnie. Następnie zaczęliśmy schodzić w stronę polany Rąbaniska, skąd mieliśmy odbić na czarny szlak. Droga szła przez inne polany, także ładnych widoków s dalszym ciągu nie brakowało: można było dostrzec m.in. błyszczące słońcem jezioro Czorsztyńskie. Mi natomiast udało się wypatrzeć dzięcioła, co zawsze powoduje u mnie radość.

Czarny szlak prowadził początkowo pięknym lasem, który w promieniach słońca nie był już taki smutny, a opadłe liście tworzyły cudowny pomarańczowy dywan. Po jakimś czasie przestałem jednak na to zwracać uwagę, bo znowu zrobiło się błotniście, ślisko, a kolana zaczęły mi dokuczać. Gdzieś przy polanie Chłapkowej zanurzyliśmy jeszcze z żoną stopy w lodowatym potoku i wkrótce potem dotarliśmy do auta.

Wypad był fajny, ale uważam, że są ciekawsze podejścia na Turbacz. To było po prostu ok. Może inną porą roku spodobałoby mi się bardziej, kto wie - trzeba to będzie przetestować.

Trasa dla zainteresowanych.

#gory #wycieczka #wedrujzhejto #fotografia #gorce
d6db21b6-271a-442d-89e6-b6271ff4d562
ee70dc82-4205-41ac-bc87-1e44bd675bd4
3b4fc233-df4d-499b-a11c-d5283edf64e6
e11998de-76f8-4ba2-bb6f-0fc2a0ad5f52
e351e0c6-716f-4d56-822b-e4c45a63418a
Mara

@Piechur uważam, że są ciekawsze podejścia na Turbacz


Które są ciekawsze?

Zaloguj się aby komentować

O ileż lepiej rozmyślać nad tym, co należy robić, niżeli nad tym, co już zrobione, i pouczać tych, którzy się zdali na Los, że nic, co on daje, nie jest stałe, że wszystkie jego dary rozwiewają się szybciej niż wiatr. Los bowiem nie zna spokoju, cieszy się zmianą radości w smutek, a zwłaszcza ich przeplataniem. Niechaj więc nikt nie ufa szczęściu, niech się nie załamuje w niepowodzeniach: rzeczy się toczą zmienną koleją. Czemu się tak radujesz? Nie wiesz, gdzie opuści cię szczęście, które wynosi cię w górę: ono, a nie ty, określi koniec. Czemu się gnębisz? Spadłeś na samo dno? Teraz właściwy czas, abyś się podniósł.

Seneka, O zjawiskach natury
#stoicyzm
4ca429f9-c77f-4d77-b01f-998d0c9dac71
jaczyliktoo

To jest właśnie mój efekt uboczny wkrętki w stoicyzm - zobojętnienie.

Zaloguj się aby komentować

Następna