Wesprzyj nas i przeglądaj Hejto bez reklam

Zostań Patronem

🎁 4. edycja #rozdajo na #ksiazki pod patronatem #kzp! 📘

Weź udział

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Jak opisywałem tydzień temu, moja druga wyprawa pod Fitz Roy nie zakończyła się sukcesem. Zamiast wschodu słońca była śnieżyca i dopiero pod wieczór widziałem z oddali majestatyczny szczyt najsłynniejszej góry argentyńskiej Patagonii.


W relacji z zeszłego tygodnia zapomniałem dodać, że między powrotem ze wschodu słońca i wieczornym spacerem zupełnie przypadkiem wpadłem w kawiarni w El Chalten na 2 Polki. Trochę pogadaliśmy, podzieliliśmy się historiami z podróży oraz planami, a na końcu jeszcze pożyczyłem im gotówkę, bo już im się kończyła A tak jak wspominałem wcześniej kilkukrotnie - płacąc gotówką oszczędzało się prawie połowę tego, co wydałoby się płacąc kartą.


Wróćmy jednak do głównego wątku. Prognoza na kolejny dzień zapowiadała się znakomicie - miało być całkowicie bezchmurnie. Korciło, by znów spróbować pójść pod Fitz Roy na wschód słońca, ale mój argentyński kolega musiał tego dnia popracować, a zresztą nie chciałem iść trzeci raz w to samo miejsce w tak krótkim czasie, gdy jeszcze 2 inne bardzo obiecujące szlaki czekały nieodkryte. Zdecydowałem, że kolejnego dnia pójdę na Loma del Pliegue Tumbado.


Jeśli myślicie, że nazwa ta brzmi dziwnie, to wiedzcie, że Argentyńczycy czują podobnie. Gdy spytałem kilkoro z nich o wytłumaczenie nazwy stwierdzili, że nie wiedzą, bo każde ze słów z osobna coś oznacza, ale gdy połączy się je razem - nie mają najmniejszego sensu. W każdym razie Google translate tłumaczy to jako Wzgórze Kłamliwej Fałdy W sumie spoko nazwa dla jakiejś punkowej kapeli


Wyruszyłem z hostelu jakoś koło 8 rano. Na niebie nie było ani jednej chmurki i trochę plułem sobie w brodę, że oto może jedyny dzień w trakcie mojego pobytu, w którym wschód słońca na Fitz Roy będzie idealny, a ja szlajam się gdzieś indziej. No i gdy zrobiła się 8:45, zza zakrętu wyłonił się majaczący w oddali Fitz Roy, skąpany w złotym świetle wschodu słońca. Nawet z tak daleka wyglądało to cholernie imponująco. Zacząłem zazdrościć tym, którzy właśnie siedzieli pod Laguna de Los Tres i podziwiali ten spektakl z bliska. Postanowiłem, że choćby skały srały, kolejnego dnia znów wyruszę nocą w tamtym kierunku.


Tymczasem kontynuowałem swój marsz. Na szlaku było bardzo mało osób. W trakcie pierwszej godziny wyprzedziłem trójkę ludzi i wówczas na śniegu wskazywały, że przede mną już chyba tylko szła jakaś para. No bo właśnie - obfite opady śniegu z zeszłego dnia sprawiły, że jesienna aura ustąpiła całkowicie tej zimowej.


Po jakimś czasie dostrzegłem dwójkę ludzi idących w stronę miasteczka. Zdziwiło mnie to trochę, bo z wyliczeń wynikało, że na pewno nie dali rady dojść do końcowego punktu widokowego, skoro już wracali. Minęliśmy się, przyglądając się sobie nieco. Po kilku krokach spojrzałem za siebie i widziałem, że też wciąż zerkają w moim kierunku. Po raptem 3 minutach zrozumiałem dlaczego - ślady w śniegu kończyły się tuż przed rozległą polaną - najwyraźniej zwątpili, czy warto iść samotnie dalej i zawrócili. Ja nie miałem takich rozterek - po chwili moje stopy zaczęły zanurzać się pod kołderkę dziewiczego śniegu, a znaczony przeze mnie ślad rozciął nieskazitelną dotąd polanę na pół. Stałem się pionierem na tym szlaku. W połowie polany obejrzałem się za siebie - parka zdecydowała się ponownie zmienić kierunek i podążała za mną podbudowana zdalnym towarzystwem.


Padało niby tylko jeden dzień, ale śniegu leżało jakieś kilkanaście centymetrów. Niby niedużo, ale w niektórych miejscach tworzyły się poduchy śnieżne, w które nogi wpadały po kolana. Nie było też widać kamieni pod śniegiem - widziałem w oddali słupki znaczące szlak, ale sama ścieżka najwyraźniej meandrowała nieco, więc raz po raz nieoczekiwanie potykałem się o nierówności. Trzeba było uważać, żeby nie skręcić nogi. Musiałem też trochę pokminić przy strumieniach, które należało sforsować. Najkrótsze drogi na wprost okazywały się zdradliwe, więc trzeba było ostrożnie stąpając szukać najlepszego miejsca na przeskoczenie na drugą stronę.


Mimo tych lekkich trudności i wpadającego do wewnątrz butów śniegu, szło się wspaniale. Świeciło piękne słońce, a widoki były nieziemskie. Dodatkowo to uczucie, że jestem pierwszą osobą idącą tym szlakiem tego dnia dodawało jakiejś takiej magii tej przygodzie.


Po 12 kilometrach marszu dotarłem do punktu widokowego. Widziałem w oddali zarówno Fitz Roya, jak i Cerro Torre - drugi ikoniczny szczyt, będący jednym z marzeń najwybitniejszych wspinaczy. Nie wiem, ciężko opisać ten widok. Myślę też, że zdjęcia nie oddają w pełni magii tego miejsca. A może to magia chwil tam spędzonych? Ciężko stwierdzić. W każdym razie siedziałem tam przez kilka godzin, zmieniając miejsce obserwacji raz po raz, by siedzieć sobie i podziwiać widoki całkowicie samotnie. Ostatecznie bowiem do końca szlaku dotarło chyba z kilkanaście osób tego dnia, a ja nie chciałem wdawać się w rozmowy i słuchać cudzych głosów.


Napisałem "do końca szlaku" choć tak właściwie szlak wiódł jeszcze na wzgórze - na Loma del Pliegue Tumbado właśnie. Problem w tym, że wzgórze to było dość stromawe i pokryte śniegiem oraz nie widać było żadnych oznaczeń szlaku - nie sposób było dostrzec, którędy prowadzi droga na szczyt. A nie było to oczywiste - tuż pod szczytem widniała taka "koronka" z pionowej ściany i z dołu nie było widać jak się przez nią bezpiecznie przebić.


Chciałem już w sumie zawracać do miasteczka, ale w oddali dostrzegłem, że jakichś dwóch śmiałków podjęło próbę wejścia na szczyt. Oznaczało to tylko jedno - również idę. Gdy już pokonałem kilkaset metrów, zauważyłem, że śmiałkowie tkwiący od dłuższego czasu w tym samym miejscu, nieopodal skalnej koronki, rozpoczęli zejście. A niech to!


Po paru minutach spotkaliśmy się w połowie drogi na szczyt. Parą śmiałków okazała się dwójka raczej wysportowanych dwudziestoparolatków.


- Jak tam panowie na górze? Czemu zarządziliście odwrót?


- Ciężko nam było ocenić którędy iść dalej. A dodatkowo jest tam już dosyć stromo i trochę jednak strasznie.


- Ajajaj, no nic. Podejdę jeszcze kawałek do góry i zobaczę.


- Powodzenia!


I tak oto ruszyłem w górę sam. Po co, skoro oni polegli, a byli młodsi i we dwójkę? No chyba właśnie dlatego - żeby zrobić to, czego im się nie udało. No takie mam dziwne pragnienia rywalizacji


Jeszcze zanim się minęliśmy postanowiłem wybrać inny wariant wejścia niż oni - zamiast pionowo w górę, zakosami wzdłuż cienkiej linii wystających spod białego puchu kamieni. Najwyraźniej tam śniegu było najmniej, więc podejście wydawało się najoptymalniejsze .


Po jakimś czasie wszedłem dość łatwo prawie pod samą skalną koronkę, a więc wyżej niż wspomniana dwójka. Już wtedy wjechała mała satysfakcja, że wybrałem lepszą drogę, ale ta jednak urywała się - dalej musiałem brnąć po stoku przez śnieg.


Było dość stromo. Nachylenie stoku na pewno przekraczało 30 stopni. Zalegał świeży śnieg, na który padało bardzo intensywne słońce. Nie jestem ekspertem od turystyki zimowej, ale jednak kojarzę, że teoretycznie były to warunki sprzyjające lawinom. Ok, śniegu było relatywnie niewiele (padało tylko jeden dzień), ale teoretycznie nawet taka ilość mogła mnie łatwo zmieść z nóg tak, że przewracając się walnąłbym tym głupim łbem o kamień (a w sumie spora część ofiar lawin ginie właśnie od uderzenia w przeszkody po drodze, zanim lawina się zatrzyma). Nie wiem na ile realne było zagrożenie w tym terenie i w tych warunkach - dopuszczałem jednak myśl, że istnieje i że powinienem je traktować poważnie. Czemu więc po prostu nie zawróciłem? A bo jakoś tak w tych dniach mimo wszystko dość nisko wyceniałem wartość mojego życia. Było mi trochę wszystko jedno. Choć jednocześnie adrenalina pomagała mi zachowywać maksymalną czujność przy każdym kroku.


Dotarłem w końcu do pionowego fragmentu wzgórza. Zrobiłem krótki trawers, nie widząc jednak nigdzie optymalnej drogi dalej. Odwróciłem się ku dołowi - było stromo. Zdałem sobie sprawę, że ryzykuję w głupi sposób. Że nie wiem nawet jak teraz stąd bezpiecznie zejść. Oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy by uspokoić myśli i oddech. Pomogło.


Wyciągnąłem moje gopro i nagrałem krótki filmik. Filmik, w którym opisywałem swój pomysł wejścia na to wzgórze, podjętą właśnie decyzję o odwrocie i zawierający słowa pożegnania na wypadek gdyby coś mi się stało podczas zejścia.


Jak patrzę teraz na zdjęcia stamtąd (filmiku w sumie nigdy nie obejrzałem), to myślę sobie - eeee, przecież to jest łatwy teren, czemu ja panikowałem. Ale wtedy czułem inaczej. I być może słusznie czułem. Ciężko teraz stwierdzić. W każdym razie czułem realne ryzyko ulegnięcia wypadkowi.


Gdy już zbierałem się do ruszenia w dół, do głosu doszedł jeszcze raz ten jebnięty "ja", który nie akceptuje porażek.


- Jeszcze 10 metrów trawersu - tam powinno się dać wspiąć.


No i w istocie - po chwili znalazłem sensowny fragment, po którym można było wleźć używając wszystkich 4 kończyn. A więc w górę!


Końcówka drogi na szczyt była już raczej łatwa, a przynajmniej taka się zdawała po pokonaniu głównej trudności w postaci tej skalnej ścianki. Na szczycie nagrałem jeszcze jeden filmik (dając aktualizację ewentualnym znalazcom mojego truchła, że jednak polazłem w górę, bo jestem jebnięty) i postanowiłem wracać inną drogą, jako że droga wejścia wydawała mi się zbyt trudna. Brzmi jak wyjątkowo debilny pomysł? A i owszem.


Właściwie to zrobiłem mały rekonesans - obejrzałem zdjęcia zrobione z dołu i wytyczyłem teoretyczną drogę zejścia. Znacznie dłuższą i idącą naokoło, ale na oko znacznie łatwiejszą. Co prawda na zdjęciu nie widziałem jednego fragmentu tej drogi (wyszła poza kadr), ale pomyślałem, że jakoś to będzie. C⁎⁎ja tam.


Po kilku minutach schodzenia i łatwego trawersu wciąż nie mogłem znaleźć drogi przez skalną koronkę. Trawersowalem więc dalej. I dalej. I dalej. Byłem już całkiem daleko od pierwotnej drogi wejścia. W dole widziałem już naprawdę dobrą potencjalną trasę prowadzą do oznakowanego szlaku, ale dzieliło mnie od niej kilkadziesiąt metrów przewyższenia, w tym z 5-10 metrów całkowicie pionowej ściany. Za cholerę nie widziałem gdzie iść dalej. Postanowiłem dojść przynajmniej do szczytu tej ściany, bo wiedziałem że musi się tam znaleźć w końcu miejsce relatywnie łatwego zejścia. Rzecz w tym, że od szczytu ściany dzieliło mnie z 50 metrów względnej stromizny po śniegu. Głupio byłoby się poślizgnąć i pojechać na d⁎⁎ie na krawędź przepaści (a najgorzej za nią).


W końcu postanowiłem ostrożnie złazić na czworaka po tym zboczu, aż dotarłem na skraj ściany. Było wysoko i zdecydowanie bez opcji zejścia. Poszedłem parę metrów w jedną i drugą stronę - dalej kicha. Ogarnęło mnie zwątpienie. No k⁎⁎wa, czy powinienem wracać teraz na szczyt i próbować drogą wejścia? Zejdzie mi dodatkowe pół godziny.


Ostatecznie próbuję przespacerować się krawędzią ściany w poszukiwaniu lepszego fragmentu i znajduję obiecujące zacięcie z dużymi chwytami i stopniami. Wysokość do pokonania to jakieś 5-7 metrów, czyli źle nie jest, choć oczywiście odpadnięcie może skończyć się źle. W dole widzę ostatnich turystów opuszczających punkt widokowy, bo dzień powoli się kończy. Ciekawe czy mnie widzą. Ciekawe, czy jeśli spadnę, to czy ktokolwiek zauważy i wezwie pomoc. Choć zasięgu i tak tu nie ma.


Chwila na uspokojenie oddechu oraz osuszenie spoconych ze stresu dłoni i zaczynam "wspinaczkę w dół" bez rękawiczek, dla lepszego czucia skały. Ta jest zimna jak sk⁎⁎⁎⁎syn, ale wyjątkowo mi to nie przeszkadza. W sumie idzie bardzo zgrabnie - doświadczenie we wspinaczce coś tam się przydaje.


Jestem na dole! To znaczy nie zupełnie na dole przy szlaku, ale stąd droga wygląda dość bezpiecznie. Trochę się jeszcze zsuwam w kucki na bardziej stromych fragmentach, ale po chwili mogę już iść w pełni wyprostowany. Pełen emocji i poczucia spełnienia docieram do szlaku, który już zdążył opustoszeć.


W drodze powrotnej piję łapczywie wodę ze strumienia. Od rana wypiłem może z pół litra płynów - stanowczo za mało jak na poniesiony wysiłek tego dnia. Chciałem uzupełnić butelkę tuż przed wejściem na to cholerne wzgórze, ale pomyślałem, że "przecież zaraz zawrócę, więc po co". Ostatecznie ta nieco nierozsądna przygoda zajęła mi z 1,5 godziny.


Droga powrotna do El Chalten minęła mi bardzo szybko. Szedłem bardzo energicznie, ale wciąż chłonąłem cudne widoki naookoło. To był za⁎⁎⁎⁎ście piękny dzień. A i kolejny również zapowiadał się ekscytująco - w planach była przecież trzecia już wyprawa pod Fitz Roy. Ale o tym już w kolejnym wpisie.


#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie

fce40dac-4336-4128-b0bb-597a9c33c606
acde7281-fa87-4512-8c4a-696157b2b8b5
9fb2f2cc-77aa-4fbd-9723-03ce54c396fc
f1512829-bb93-402c-9553-f57a816c63d4
3cb76143-0aed-4df6-9ab9-9b9f2daaa1bb

Zaloguj się aby komentować

Zorza którą udało się zobaczyć na Islandii i spełnić jedno z marzeń.


Zdjęcie robione telefonem z 10s naświetlania, gołym okiem nie wyglądało to tak spektakularnie, ale i tak robiło ogromne wrażenie.


Drugie zdjęcie oddaje jak zorza wyglądała gołym gołym okiem.


#islandia #podroze #zorza

b418adbc-7253-4b16-bfb4-e63fd1f47858
a57749e5-f466-47d3-9dd7-695418f12095
Wagabundowy

@Romanzholandii my tylko w jeden dzień przez 1-2h mieliśmy mocną.

Romanzholandii

Jest prima. Mocniejsze juz nie beda. Znajoma wogole nie miala. Duzo zalezy od aparatu. Przewodniczka zrobila najlepsze zdjecia

3a52bdd2-86e4-46ff-a8b7-d2e68533da43
5452a221-3ff2-4b5c-bd73-6091e93222f5
1687b5d6-6b5c-4a44-9686-1e359fc354d1
Wagabundowy

Ładnie! Znajomy koleżanki był trzy razy na Islandii i nie widział zorzy oO

Zaloguj się aby komentować

Pierwszy tydzień bez alkoholu - w skrócie.


Tydzień temu o tej porze jedyne co dałem radę przełknąć do godziny 13tej to był sok z brzozy. Brak łaknienia do pokarmów był spowodowany piciem wódki na czczo w weekend. Wtedy stwierdziłem, że "tak już dłużej być nie może i dziś nie klinuję" , udało mi się utrzymać #chlopskadyscyplina przez tydzień i to była najlepsza decyzja.


Z dnia na dzień wracał apetyt, jadłem małe posiłki i piłem kawę zbożową, wcześnie szedłem spać. Sen był coraz mocniejszy, poduszka coraz mniej mokra, pobudki coraz lżejsze. 2 śniadania , mały obiad po pracy mała kolacja i kwas chlebowy + filmy lub gry i chłop spędzał te wieczory spokojnie. W kolejne dni po fajrancie włączył jeszcze godzinkę roweru.


W piątek chłop się czuł stabilnie, poszedł spotkać się z ludźmi, wieczór minął dobrze i trzeźwo ale w sobotę obudził się z bólem z tyłu głowy jak na kacu. Nie dał się chłop sprowokować żeby leczyć się klinem, zjadł dwa małe śniadania , pograł w gry poszedł na rower pił pszny kwas chlebowy i minął mu weekend okuratnie.


Najbardziej jestem zadowolony ,że nic nie blokuje mojej swobody, po pracy nie muszę jechać do monopolowego bo niby nic innego nie pozostało, nie muszę dbać żeby nie zabrakło alkoholu , żeby kac chociaż nie dogonił, doceniam każdy dzionek, wracają smaki , siły , pomysły. Wiem że muszę być czujny ale mam coraz więcej dystansu.


Chciałem podziękować za otrzymane tu wsparcie, chętnie też pomogę jeżeli brakuje komuś czasem impulsu albo trzeba pogadać żeby nie ciągnęło do sklepu...


Wielkie dzięki, pozdro dla Świętego Tagu i Dobrego tygodnia wszystkim!


#alkoholizm #przegryw #grupywsparcia

Zaloguj się aby komentować

Robię test, bo podobno można tu dodawać więcej obrazów niż jeden xD


Przy okazji pytanie -> jakie niewymagające szczyty/szlaki/miejsca polecacie do odhaczenia? Myślę, że w okolicach kwietnia czy maja znów odwiedzę góry i chciałabym się widokami napawać


Góry to mój azyl. Całe szczęście, że nie mieszkam nad morzem i kilka razy do roku mogę sobie pozwolić na wypad w te cudne górskie rejony


#gory #podroze #mojezdjecie

1aa5b0bc-303c-4ecf-9c96-eb045e488bf3
0116a4be-7699-40fa-a56e-4c398640d732
582ffabc-66fb-41ce-822f-297b57e0a815
969fdf62-239b-433c-91c5-faa1f4622598
cytmirka

@Pawelvk Możesz

@IWasBornOld Morskie Oko, jakoś w maju więc jeszcze było zamrożone

@gutek Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się w Alpy pojechać, plan jest, ale zobacze jak to wyjdzie

@Menda Byłam, bardzo fajna trasa, chociaż najbardziej doceniam relaks na Rusinowej Polanie xD

festiwal_otwartego_parasola

@cytmirka mam odwrotnie, do gór mam uraz, a morze/ocean to moje miejsce na ziemi, niemniej rozumiem to uczucie bycia w "tym" miejscu

Zaloguj się aby komentować

Ostatnio urządziliśmy sobie dłuższą pogawędkę z Tomaszem Mazurem. Czyli najnowszy odcinek podcastu "Ze stoickim spokojem" z moim udziałem.

Rozmawiamy o mojej historii, o tym jak udało mi się wyjść z uzależnień przy pomocy stoickich technik. A także trochę o zmianach innego typu, motywacji i podejściu do życia.


W kilku miejscach wyraziłem się może nie do końca jakbym tego chciał, nie udało mi się też przekazać wszystkiego co bym chciał. No ale czas był ograniczony, a ja też nie mam doświadczenia w tego typu rzeczach. Będę miał motywację, żeby napisać post lub dwa o tym co konkretnie robiłem, żeby wyjść z nałogów i zawrzeć tam wszystko to o czym nie powiedziałem na nagrywce.


Ogólnie to bardzo fajna sprawa i ciekawe doświadczenie. Mój pierwszy kontakt ze stoicyzmem miałem właśnie dzięki Tomaszowi Mazurowi. Było to nie tak dawno temu i nieraz w dalszym ciągu nie dowierzam jak moje życie diametralnie zmieniło się w tak krótkim czasie. Udział w jego podcaście był dla mnie symbolicznym domknięciem pewnego rozdziału i czymś do niedawna niewyobrażalnym.


#stoicyzm #oczynieniupostepow

Zaloguj się aby komentować

Sprzątałem garaż i znalazłem stare Ferrari. Zapomniałem, ze mam jeszcze te auto bo od dawna mam nowy model, ale może się komuś takie stare Ferrari przyda zwłaszcza, ze oddam je za darmo. Auto zakurzone, przydało by sie wymienić olej i filtry, poza tym działa bez zarzutu.


Jutro wieczorem lub w piątek rano wylosuje osobę, która wygra auto. Wysyłka inpost/Dpd na mój koszt.


Będę wybierał jedną osobę wśród tych którzy zostawili pioruna pod tym wpisem.


#ferrari #samochody #rozdajo

79cc61a8-38a9-4ce5-b3ca-ac8e4454f9f1
choochoomotherfucker

@MaD Przecież to nawiązanie do tej zarzutki: https://www.hejto.pl/wpis/rozdajo-sprzatalem-szafe-i-znalazlem-xbox-one-s-zapomnialem-ze-mam-jeszcze-ta-ko

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

cześć


Zapraszam Was dzisiaj do Reszla położonego w województwie warmińsko-mazurskim. Odwiedziłem go w ramach projektu "Miasta stojące murem".


Zapraszam na blog


Kilka ciekawostek o Reszlu:


  • pierwotna długość murów obronnych w Reszlu wynosiła około 1000 metrów. Obwód obwarowań był zbliżony do kwadratu o wymiarach około 250 na 250 metrów. Do dzisiaj przetrwało ponad 100 metrów rozrzucone w kilku fragmentach. Mury powstały w XIV wieku.

  • Oprócz murów obronnych przetrwała również Baszta Więzienna, która przebudowana została na kamienicę.

  • W Reszlu można zobaczyć piękny gotycki zamek z XIV wieku, który na początku należał do biskupów warmińskich.

  • Miejscowy kościół farny powstał w XIV wieku. Zbudowano go w stylu gotyckim i jest pod wezwaniem św. Apostołów Piotra i Pawła.

  • Cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego powstała w XVIII wieku.

  • Nad rzeką Sajną można podziwiać gotyckie mosty z XIV wieku, największy z nich znajduje się nieopodal cerkwi (ul. Mazurska), a drugi tzw. Niski zlokalizowany jest przy ulicy Płowce.

  • Przy ulicy Spichrzowej mieści się ryglowy spichlerz, który zbudowano w XVIII wieku.

  • Przy kościele farnym znajduje się dawna plebania z XV wieku, którą przebudowano w 1700 roku.

  • Reszel to również piękne uliczki oraz rynek, na którym stoi klasycystyczny ratusz z XIX wieku. Obok niego znajduje się średniowieczna studnia.

  • Nieopodal Reszla mieści się św. Lipka, do której prowadzi z miasta trakt pielgrzymkowy, ale to miejsce opiszę już w osobnym poście.

  • W Reszlu stracono najprawdopodobniej ostatnią czarownicę w Europie


#antekpodrozuje #polska #warmia #podroze #podrozujzhejto #turystyka #ciekawostki #ciekawostkihistoryczne


-------------------------------------------


Jeśli chcesz być na bieżąco z moimi znaleziskami to zapraszam do śledzenia hashtagu #antekpodrozuje


Jeśli chcesz, żebym Cię wołał w przyszłości, to zostaw piorun pod odpowiednim komentarzem poniżej 

92d9b14e-4f05-4d90-92d9-4203891dfb48
55188cb0-a2a3-45f2-8203-ce8e22c54bc6
9a4fca7e-1478-4279-871c-a16fc538afb9
f6b277ad-2326-4451-a611-f63d626dc5da
0cf61446-30f5-4c00-99a9-08ff63d25aaa
wozny87

Świetna seria! Oby więcej

tuvitob

@antekwpodrozy To 5 zdjecie az sie prosi zeby delikatnie odrestaurowac. Budynek wygladalby zjawiskowo jakby zamiast tych przezierajacych cegiel bylo bielutko

Tendonin

@antekwpodrozy ludzie, tam dalej jest na samym rynku ten paskudny market Szmelcowizna. Kiedyś jeździłem tam do jednej dziewczyny, było to dobre 15 lat temu a ten potworek z tym szpecącym zabudowe banerem dalej tam jest 🤔


Nie wiem czy piszesz swoje teksty będąc jeszcze na miejscu czy już dawno opuściłeś okolicę. Mimo wszystko, jak będziesz w Świętej Lipce to warto nadjechać kilka kilometrów do miejscowości Bezławki (może być ciężko gdzieś tam usiąść 😄) bo jest to wieś na uboczu z popadającym w niepamięć zamkiem Krzyżackim z 1402 roku.

Do tego jak spojrzysz na mapę satelitarną z Reszla od tego punktu 54.053909,21.151345 kierując się na wschód Google maps oznacza to jako droga, a jest to stary nasyp kolejowy który idzie później przez miejscowość Pieckowo 54.047162,21.250022 aż do dawnego młynu w miejscowości Nowy Młyn 54.066879,21.323970

Nasyp zawsze był przejezdny gdy jeszcze kręciłem się po tych okolicach i pewnie dalej jest bo sporo osób z niego korzystało.

Wokół tej dawnej lini kolejowej która funkcjonowała w latach 1908-1945, oczywiście pojawiały się legendy jakoby sam Adolf Hitler jechał tą trasą aż do Wilczego Szańca 😄 co oczywiście nie miało nigdy miejsca, a przynajmniej brak o tym jakichkolwiek wzmianek. Mimo wszystko w całej okolicy, gdy się wie gdzie szukać można się w lasach natknąć na dawne strzelnice co jest czasem dosyć zaskakującym widokiem gdy nagle pośród drzew wyrasta betonowa ściana pełna dziur po kulach. Lokalizacji teraz żadnego sobie nie przypomnę, jeden taki obiekt jest z pewnością gdzieś pomiędzy miejscowością o pięknej nazwie Pudwągi a Siemki, gdzie dokładnie nie pamiętam.


Tutaj masz za to coś ciekawego co się rzadko spotyka. Coś tam znajdziesz w sieci na ten temat

53.974965,21.635537

Zaloguj się aby komentować

Świątynia Bahai w Santiago de Chile była ostatnim punktem mojej podróży po Chile. Oczywiście nie wracałem do chilijskiej stolicy tylko po to, żeby ją zobaczyć - po prostu po opuszczeniu pustyni Atacama musiałem się jakoś dostać na Dominikanę (skąd później wracałem do Polski), a najsensowniejsze i najtańsze loty wymagały spędzenia weekendu w Santiago właśnie.


Doleciałem tam w piątek wieczorem i tak się jakoś zgadałem z poznaną na lotnisku niecały miesiąc wcześniej Chilijką, że skoczyłem z nią i jej przyjaciółmi na miasto, a potem zlądowaliśmy na domówce. Z góry ostrzegam przed chilijskimi karcianymi drinking games, bo nieopacznie zaliczyłem zgona na kanapie i z poczuciem wstydu wracałem prawie nad ranem do hostelu. W związku z tym kolejny dzień polegał głównie na leczeniu kaca i krótkim spacerze, w trakcie którego po raz pierwszy zetknąłem się z psią agresją wycelowaną w moją stronę. I tak jak przez poprzedni miesiąc sfory bezpańskich psów nawet krzywo na mnie nie spojrzały, tak w centrum Santiago wściekle rzucił się w stronę moich nogawek pies wielkości i wyglądu wyrośniętego szczura. Pies niby był trzymany na smyczy przez właścicielkę, ale ta bardziej była zainteresowana telefonem, więc gdybym nie odbił na chwilę na trawnik, doszłoby do bliskiego spotkania psiego pyska z moją nogą. Jaka byłaby dynamika tego spotkania - nie wiem, ale się domyślam.


Na niedzielę miałem zaplanowane oglądanie świątyni Bahai, którą polecało mi mnóstwo osób, i tak jak widać ze zdjęć - jest to prawdziwa perełka architektury. Świątynia jest położona na obrzeżach miasta, co wymagało pewnych kombinacji, żeby się do niej tanio dostać. Dopiero jadąc autobusem z przesiadkami zacząłem trochę czytać na temat tego miejsca i ku memu przerażeniu okazało się, że nie można tam po prostu podejść i sobie popatrzyć na budynek, lecz trzeba mieć bilet wstępu, by w ogóle dostać się w pobliże świątyni. Oczywiście wszystkie bilety na ten dzień były już wyprzedane, więc wyglądało na to, że tłukę się komunikacją miejską po próżnicy. Trudno - pomyślałem - podjadę, może się uda.


Gdy wysiadłem z finalnego autobusu, udałem się pod bramę wjazdową na teren kompleksu świątyni. Oczywiście już na wstępie spytali czy mam rezerwację, a gdy odpowiedziałem przecząco, zaprosili bym wrócił nazajutrz, bo na kolejny dzień jakieś wolne miejsca jeszcze były. Gdy zrobiłem oczy kota ze Shreka i wytłumaczyłem, że kolejnego dnia rano lecę już do dalekiej Polski i nigdy już nie wrócę do Ameryki Południowej, strażnicy zaczęli coś ze sobą rozmawiać. W końcu powiedzieli, że spróbują się dowiedzieć od osób z góry, czy może uda się zrobić wyjątek, ale mam wrócić za godzinę, bo teraz jest przerwa obiadowa. Tliła się więc nadzieja na powodzenie mojej misji.


Postanowiłem znaleźć jakąś knajpę w międzyczasie i też wrzucić coś na ząb. Okazało się to niebanalne, bo rejon w którym stoi świątynia to faktyczne obrzeża stolicy i pierwsze dwa miejsca, które sugerowała Google Mapa okazały się być zwykłymi sklepami, a ja chciałem zjeść coś na ciepło. W końcu znalazłem jakąś spelunlowatą jadłodajnię, w której zrobiłem piorunujące wrażenie na właścicielce kilkoma słowami rzuconymi po hiszpańsku. Szkoda, że jedzenie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Choć najważniejsze, że nie zrobiło piorunującego wrażenia na moich jelitach i zwieraczu.


Wracałem w stronę bramy do kompleksu świątyni i rozglądałem się trochę po uliczkach. Nie czułem się zbyt pewnie, bo zdecydowanie nie była to turystyczna okolica mimo relatywnej bliskości samej świątyni. Po chodnikach chodziło trochę żulowatych osobników i chilijskich sebiksów. Starałem się mieć oczy dookoła głowy.


Przechodziłem akurat obok przystanku, gdy podjechał autobus, z którego wysiadło sumarycznie może z 10 osób różnej płci i wieku. Na końcu wysiadł taki mały śmieszny grubasek z plecaczkiem, lat ok. 8, i zaczął nieco pokracznie biec w stronę przejścia dla pieszych, znajdującego się przed autobusem. Zwróciłem na chłopaka uwagę ze względu na jego specyficzny bieg i pomyślałem sobie, że takie właśnie dzieciaki są często pośmiewiskiem w szkole i mają problemy z pewnością siebie. Grubasek dobiegł do przejścia i nagle schylił się po coś, jakby chciał tym rzucić w stronę grupki dzieciaków po drugiej stronie ulicy. Autobus właśnie ruszał i był już 2 metry od przejścia, gdy grubasek wziął zamach. Pomyślałem sobie - dzieciaku, uważaj na autobus, bo jeszcze przypadkiem w niego trafisz!


Jebs! Pokaźny kamień z hukiem rozbił przednią szybę autobusu. Jebs! Kolejny kamień wylądował na bocznej szybie toczącego się pojazdu. Nie było w tym przypadku. Grubasek z furią sięgnął po kolejny kamień, który tym razem wpadł do środka, gdzieś w okolice kierowcy. Patrzyłem na to totalnie zamurowany. Grubasek koślawym truchtem oddalał się w nieznanym mi kierunku, a ja stałem jak słup soli raptem 5 metrów obok. To nie tak, że nie chciałem zareagować - już po pierwszym rzucie spiąłem mięśnie w gotowości do schwycenia małego wandala, ale w miejscu zatrzymała mnie reakcja tych 10 pasażerów, którzy wysiedli razem z grubaskiem. A raczej ich brak reakcji. A może nawet słyszałem śmiechy. Zbyt dobrze już nie pamiętam - po prostu poczułem, że może rzucanie się na miejscowego chłopaka na jego terenie, w otoczeniu jego ludzi, w dzielnicy, w której nawet łażenie w dzień jakoś nie należało do bezstresowych, nie jest najlepszym pomysłem. Pozostałem więc biernym obserwatorem. Całe szczęście kierowcy chyba się nic nie stało, bo kontynuował bardzo powolną jazdę w stronę zajezdni autobusowej nieopodal.


Wciąż mega zdumiony ruszyłem w stronę bramy do kompleksu świątyni. Miałem szczęście, bo postanowili zrobić dla mnie wyjątek i pozwolili iść dalej. Szedłem więc betonową drogą wiodącą stromo pod górę, aż w końcu po kilku lub kilkunastu minutach marszu ujrzałem w oddali świątynię. Przed nią stał jeszcze budynek, w którym przewodnicy opowiadali historię powstania świątyni oraz samą ideę religii Bahai. Ano właśnie, dość późno zorientowałem się, że jest to świątynia totalnie nieznanego mi kultu, który trochę mi zajeżdżał sektą i dziwiłem się, jak byli w stanie sfinansować tak przepiękną budowlę. Co więcej, takich świątyni jest na świecie jeszcze co najmniej kilka - każda w innym stylu architektoniczym, ale praktycznie wszystkie równie okazałe.


Nie zagłębiałem się w ten temat zanadto, więc wybaczcie brak ciekawostek na temat samej religii lub architektury. Po prostu podziwiałem to miejsce. Jedyne co zapamiętałem, to że niewielka mimo wszystko świątynia miała chyba z 9 wejść, każde było otwarte i symbolizować to miało otwartość religii. Albo może wszystko pokićkałem - najlepiej sami sobie doczytajcie


Usiadłem w środku, wcześniej będąc uprzedzonym, że robienie zdjęć jest zakazane, żeby nie rozpraszać modlących się. Nie mogłem się jednak powstrzymać przed zrobieniem fotki sklepienia - starałem się to zrobić najdyskretniej jak się dało, czyli kładąc telefon na ławie obiektywem w górę i używając samowyzwalacza. W międzyczasie faktycznie dorwać ambony podchodził raz po raz jeden z wiernych czy duchownych (ciężko było stwierdzić) i czytał jakiś werset z ichniejszej świętej księgi.


Świątynia zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie pod względem harmonicznej architektury zarówno budynku jak i krajobrazu. To był całkiem dobry punkt w moim chilijskim planie podróży bez planu. Jednocześnie też ostatni - następnego ranka siedziałem już w samolocie i opuszczałem Amerykę Południową, z myślą, że być może już nigdy do niej nie wrócę. Myliłem się, bo zaledwie nieco ponad dwa miesiące później lądowałem w Buenos Aires, z głównym planem odwiedzenia argentyńskiej części Patagonii. Ale to już historia na osobną serię wpisów.


#polacorojo #podroze #chile #architektura #mojezdjecie

652e7517-e658-4deb-b323-ca6296e5e1c1
31a84a60-7688-4f18-afd8-95b7ee2a77d0
60b6695c-946b-4ebd-9e78-8c248f8f098c
144f440b-a079-4f00-add0-2ca94d86aab6
d3cda4f4-dc68-478d-b67e-12f328e13b6d
michalnaszlaku

Fajnie tam być kierowcą autobusu

Ciekawa relacja i czekam na kolejne

matsonovsky

@Sniffer Proszę o jakiegoś piorunka albo zawołanie później, bo konieczne chcę później wrócić i przeczytać!

myjourneytojahh

@Sniffer wspaniała to była opowieść. Kolejną wyprawę też nam opiszesz, prawda?

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Dotarłem do pierwszego hotelu. Zjadłem dobre miso z wieprzowiną i pora spać. Poszło plynnie. Bilety na pociąg już mam. #japonia #tokio #jedzenie

3a64d83c-4a38-4c8c-a7bb-939c430b6732
6e5f26df-2d2a-4822-af1a-55b4f52c193f
28b8f42b-abcb-4c4f-b1bb-6865e89b6f94
RainbowPig78

Ooo, ja akurat będę od czwartku ;D

Ama-Japan

@mencio witaj ponownie, chyba nawet wiem gdzie jesteś, Ueno?

Buendia

@mencio jadłem w tym samym lokalu miłego wyjazdu

Zaloguj się aby komentować

Mój ostatni dzień w parku narodowym Torres del Paine zapowiadał się pod względem pogody podobnie jak pierwszy - było zimno, solidnie wiało, a z nisko wiszących chmur padał niewielki deszcz. Mój pomysł przejścia kolejnych 18 kilometrów szlaku zamiast czekania w ciepłej knajpce na prom został poddany próbie. Ale tak jak pierwszego dnia martwiłem się, że nie będę miał jak wysuszyć ciuchów gdybym zmókł, tak teraz nie miałem specjalnie wymówek - wieczorem miałem być już w hostelu i pierwszy raz od ponad tygodnia spać w ciepłym łóżku. Oczywiście dochodziły też kwestie ogólnego zmęczenia po zrobieniu tych 112 km. trekkingu, bólu stopy i ryzyka spóźnienia się na autobus, gdyby wiatr uniemożliwiał utrzymanie odpowiedniego tempa, ale miałem to gdzieś - chciałem się przejść.


Po śniadaniu spakowałem namiot - szczęśliwie od jakiegoś czasu już nie padało, więc zewnętrzna warstwa zdążyła trochę przeschnąć. Sprawdziłem godzinę - wkrótce miała wybić 8 rano, więc nie powinienem zwlekać z wyruszeniem. Co prawda zawsze szedłem szybciej niż czas podany na papierowej mapce, ale nie chciałem ryzykować. Mogły mnie różne rzeczy zaskoczyć w ciągu następnych 5 godzin.


Wiało. Może nie aż tak jak pierwszego dnia, gdy czasem nie dało się zrobić kroku, ale miejscami wiało solidnie. Właściwie cieszyłem się, że doświadczyłem tego słynnego patagońskiego wiatru. Bez tego ten trekking uważałbym za niekompletny.


Nie wiem czy mogę wiele napisać na temat tego ostatniego odcinka trekkingu. Nie był on może tak widowiskowy jak pozostałe, ale wciąż bardzo mi się podobał wizualnie. Długie kilometry marszu z widokiem na góry i morza traw - nie potrafiłem się nie zakochać w tych widokach. A nade wszystko cisza i spokój. Jak okiem sięgnąć, nie widziałem żywej duszy. Pasowało mi to.


Niespiesznie szedłem przed siebie, wyjątkowo idąc tempem zbliżonym do tego co podawała ulotka parkowa. Nie chciałem zbyt forsować tempa ze względu na moją prawą stopę - w połowie pętli wokół Torres del Paine zacząłem odczuwać w niej ból - na początku niewielki, ale przybierający na sile z każdym kilometrem. W ostatnich dwóch dniach już zauważalnie kuśtykalem. Było to jakieś naciągnięcie ścięgna lub mięśnia albo inny stan zapalny - ciężko stwierdzić.


Gdzieś w okolicach 10 kilometra marszu przystanąłem, by w jakiś sposób zmniejszyć napięcie w bolącej stopie. Ruchy palcami i uniesienie pięty miały dać ukojenie. Wtedy poczułem przeszywający ból. Syknąłem głośno i gdyby nie asysta kijków trekkingowych runąłbym na ziemię. Zrzuciłem plecak, doskoczyłem na jednej nodze do pobliskiego konaru i usiadłem. Bolało jak cholera i mimo upływu kilkudziesięciu sekund nie chciało przejść.


Oblałem się zimnym potem, częściowo z bólu, częściowo z powodu uświadomienia sobie sytuacji, w której się znalazłem. Byłem jakieś 9 kilometrów od najbliższej cywilizacji, pośrodku szlaku, którym nikt raczej nie przejdzie przez następne kilkadziesiąt godzin albo i dłużej. No dobra, zabrzmiało zbyt dramatycznie - to jednak tylko 9 km. i choćbym faktycznie nie był w stanie postawić stopy na ziemi, jakoś dokuśtykam w jedną lub drugą stronę, nawet jeśli miałbym tymczasowo porzucić bagaż.


No ale ja chciałem zdążyć na ten nieszczęsny autobus, ostatni tego dnia. A żeby to zrobić, musiałbym pozostałe 9 km. pokonać w takim samym tempie jak pierwszą część trasy. Tylko jak to zrobić, skoro stopa odmówiła posłuszeństwa?


Postanowiłem dać sobie 10 minut odpoczynku. Po tym czasie stanąłem na nogi. Wciąż bolało. Już nie tak mocno, ale zdecydowanie bardziej niż przed moim genialnym pomysłem na zredukowanie napięcia mięśni i ścięgien. Zrobiłem kilka kroków i pokręciłem z niezadowoleniem głową - czułem, że za chwilę znów może przeszyć mnie ból, którego nie opanuję. Znów usiadłem.


Po kolejnych 5 minutach postanowiłem mimo wszystko iść przed siebie. Trudno - j⁎⁎⁎ie to j⁎⁎⁎ie. Ponownie założyłem plecak i używając kijków trekkingowych na wzór kul ortopedycznych posuwałem się do przodu.


Ból towarzyszył mi na każdym kroku, ale dało się iść, z tym, że tempo tego marszu było niebezpiecznie niskie. Po 20 minutach kuśtykania obliczyłem, że nie mam prawie żadnego marginesu - muszę utrzymać to samo tempo aż do końca, praktycznie bez zatrzymywania się, inaczej nie zdążę na ten nieszczęsny autobus. To była walka z czasem, którą mogłem minimalnie przegrać, o ile wcześniej ból nie zadałby nokautującego ciosu.


Po godzinie sapania i przesuwania się do przodu trochę się uspokoiłem - udało się nawet wypracować kilka minut buforu. Ból nie zelżał w żaden istotny sposób, ale dało się iść. Cytując klasyka - "chujowo, ale stabilnie".


Na przystanek autobusowy dotarłem z kwadransem zapasu. Zdążyłem nawet rozwinąć poszycie namiotu, żeby podsuszyć je trochę na wietrze i spozierającym akurat spomiędzy chmur słońcu.


Byłem jedynym pasażerem na pokładzie autobusu aż do kolejnego przystanku pół godziny później. Innymi słowy, nikt inny nie szedł tym szlakiem przede mną tego dnia. Nikt też już nim raczej nie podążał później, bo nie miałby gdzie się podziać. Niewykluczone, że byłem pierwszą osobą na tej ścieżce od wielu dni. Jest to bowiem szlak jednostronny, w stronę wyjścia z parku, co oznacza, że idzie się nim już po ukończeniu kilkudziesięcio- lub stukilkunastokilometrowego trekkingu. Nie sądzę, by wielu ludziom chciało się jeszcze łazić po przebyciu takiego dystansu, skoro mogli wygodnie wsiąść na prom i dalej w autobus.


Po niecałej godzinie autobus przekraczał bramę parku, zgarniając jeszcze po drodze kilkudziesięciu turystów, to spod przystani promowej, to z okolic campingu Central. Bez przesady powiem, że zamykał się jeden z piękniejszych rozdziałów w moim życiu.


Starając się pokrótce podsumować ten mój trekking:


- Łącznie przeszedłem 130 kilometrów. Sama pętla w wariancie "O" ma o 18 kilometrów mniej. Popularniejszy wariant "W" jest jeszcze krótszy i liczy sobie około 70 kilometrów.


- To nie jest trekking wysokogórski, wręcz przeciwnie. Większość trasy przebiega na wysokościach między 100 i 500 m.n.p.m. Jest kilka wyższych punktów, (Mirador Brittanico, Base de las Torres oraz Paso John Garner), ale najwyższy z nich sięga zaledwie 1600 metrów, czyli tyle co Śnieżka. Okoliczne szczyty wznoszą się jednak na wysokość około 3000 metrów, co daje niesamowite wrażenie.


- Miałem 8 z góry zarezerwowanych noclegów na polach namiotowych i tego planu się trzymałem. W niektórych dniach chodzenia było mało, więc da się teoretycznie pokonać trasę w krótszym czasie, ale gdybym miał ponownie robić ten trekking, chyba celowałbym podobnie.


- Miałem hiper szczęście co do pogody. Poza pierwszym i ostatnim dniem (no, może jeszcze częściowo przedostatnim) było przepięknie - słońce, właściwie bezchmurnie (oprócz tego nieszczęsnego wschodu słońca przy Base de las Torres, o czym pisałem w jednym z wcześniejszych wpisów), ciepło i bezwietrznie. O ile takie warunki oczywiście mogą się w tym parku zdarzyć, to już 5-6 dni takiej pogody non-stop wprawiało w zdumienie ludzi pracujących na campingach. Normą jest raczej przeplatanie się różnych pór roku, nawet na przestrzeni jednego dnia.


- Walory wizualne - nie jest to mój numer jeden pod względem widoków. Jest oczywiście pięknie, ale jednak np. włoskie Dolomity zrobily na mnie większe wrażenie. Torres del Paine jest bardzo podobne, ale wydaje się nieco mniej imponujące. Co innego lodowiec Grey - on zdecydowanie się wyróżniał i niczego takiego wcześniej nie widziałem. Później miałem okazję podziwiać lodowiec Perito Moreno w Argentynie (przyznam, że robi jeszcze większe wrażenie), ale moment ujrzenia Grey'a po wejściu na przełęcz Johna Garnera zapamiętam do końca życia. Magia.


- Ogólne walory 10/10. Bo oprócz pięknych widoków, ten trekking oferował mi podróż wgłąb siebie. Tak, wiem, brzmi jak pierololo, ale tak było. To była moja pierwsza tego typu samotna, wielodniowa wędrówka, gdzie zdany byłem przede wszystkim na siebie. Miałem okazję wcześniej wchodzić np. na Kilimandżaro, gdzie też szło się łącznie tydzień i spało pod namiotami, ale tam jednak byłem pod stałą opieką obowiązkowych przewodników i szedłem w niewielkiej grupie osob, a tu byłem panem własnego losu. Jasne, poznałem świetnych ludzi na campingach, ale chyba najbardziej podobały mi się te moje samotne momenty. Odległość jaką pokonałem podczas trekkingu była niemała, ale nie może się równać dystansowi, jaki nabrałem do mało istotnych w życiu spraw.


Innymi słowy, polecam


#podroze #polacorojo #patagonia #trekking #gory #chile

7d733de8-db76-440c-9fe6-2ae93b911ecd
4bc8ae34-28ae-4c0a-8e15-277e43ddab9d
50e34a91-fe01-4ec1-8c67-eca034b7bc09
cb9a9b5d-2e8e-4797-b803-f925ebf4e53a
ce6fb9d2-5b94-4b57-82fb-7f13756c06df
bojowonastawionaowca

@Sniffer Pięknie się to rozkręciło, dzięki za wszystkie historie!

Sniffer

@bojowonastawionaowca dziękuję za dzielne czytanie i grzmocenie! Gdyby nie między innymi Twoja zachęta, w ogóle bym nie zaczął

bojowonastawionaowca

@Sniffer Po to się tu wchodzi, żeby taki dobry kontent czytać i chwalić

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować

Zaloguj się aby komentować